Kraj ludzi życzliwych, gościnnych, ale upartych. Państwo setek tysięcy bunkrów, wielu dzikich wysypisk, ale za to czystych samochodów. Miejsce, gdzie patroszona w centrum miasta krowa nikogo nie dziwi, najlepiej jest zwiedzić samochodem terenowym, z namiotem. Raz, że możemy zobaczyć znacznie więcej takiej codziennej, prawdziwej Albanii, a dwa – szansa na przeżycie niecodziennej przygody jest zdecydowanie większa niż w trakcie autokarowej wycieczki.
Chcieliśmy inaczej
Tegoroczne wakacje postanowiliśmy spędzić nieco bardziej egzotycznie niż dotychczas. Przecież w Bieszczady zawsze można wybrać się jesienią. Za namową kolegi zamarzyliśmy o off-roadzie w dalekiej Albanii. Na co dzień jesteśmy miłośnikami jednośladów, tym razem postanowiliśmy wybrać ślady dwa, i to całkiem niewąskie. Pięć Nissanów Patroli i jedna biedna, jak się później okazało, Toyota Land Cruiser. Łącznie sześć samochodów, o pokaźnych szerokościach opon, 25 osób, w tym czwórka dzieci i jedna ciężarna kobieta.
Z Polski wyruszyliśmy pod koniec lipca. Zakładany powrót zaplanowaliśmy na 15 sierpnia. Plan był ambitny: Albania wzdłuż i wszerz, ok. 6-7 tysięcy kilometrów. Zasad nie było. No może poza tą, że „nie płacimy za nocleg”. Dlatego często lądowaliśmy w polu kukurydzy, papryki albo na czyimś podwórku, jak się okazywało, nad ranem. Ale na tym polu problemów nie było. Węgrzy, Czarnogórcy czy Serbowie, i przede wszystkim Albańczycy, są z natury bardzo spokojni i pokojowo nastawieni, a na wieść, że jesteśmy z Polski, reagowali zdecydowanie pozytywnie. Amatorom tego rodzaju turystyki, Bałkany szczerze polecamy. Wystarczy zostawić paprykę w spokoju i po sobie posprzątać.
Koniec świata?
Do Albanii wjechaliśmy od strony Czarnogóry. Metalowe baraki oznaczały posterunek pograniczników, a jednocześnie sprawiały wrażenie początku końca świata. Tym bardziej, że właśnie na granicy skończył się asfalt, a pierwsze albańskie zabudowania oraz stacje benzynowe wyglądały, jak po nalocie aliantów. W Kopliku, pierwszej zamieszkałej miejscowości, wymieniliśmy pieniądze. Na ulicach sami mężczyźni, dla których nasze towarzyszki były chyba większą atrakcją niż dla nas Albania. Powiało grozą. Jednak tylko na początku. Albańczycy to, jak się później okazało, bardzo gościnny naród.
Zazwyczaj tzw. zwiad w poszukiwaniu miejsca noclegowego odbywał się na godzinę, dwie, przed zachodem słońca. Niestety bardzo często zdarzało się, że biwakowanie zaczynaliśmy grubo po północy. Dlatego latarka, tzw. czołówka, to jeden z najbardziej praktycznych, wyjazdowych elementów wyposażenia. Drugim, a nawet pierwszym wyposażeniem okazały się zbiorniki na wodę do mycia. Zapewniam, że można się umyć, a może lepiej napisać, odświeżyć, wodą z półtoralitrowej butelki. Gorzej sprawa wygląda z damską głową, gdzie i trzy takie butelki mogą być niewystarczające. Dlatego też zapas 30-40 litrów trzeba mieć zawsze na pace. Tym bardziej, gdy pęknie uszczelka pod głowicą.
Jezioro Szkoderskie
Wjeżdżając do Albanii od Czarnogóry, po prawej stronie towarzyszyło nam Jezioro Szkoderskie, nad którym, po udanych zakupach, szukaliśmy noclegu. Miejsce wymarzone. Czysta woda, towarzyszący nam, piękny zachód słońca nad jeziorem i widok na skaliste szczyty gór. Rozbiliśmy się obok posterunku granicznego. Przez środek Jeziora Szkoderskiego biegnie granicą z Czarnogórą. Akwen okazał się wyjątkowo zimny. Sprawiał wrażenie, jakby spod dna wydobywała się lodowata woda. Idealne warunki na schłodzenie wszelakich napojów po całodziennym upale i skwarze. Koło naszych namiotów zaczynało robić się wesoło. Kąpiący się obok młodzi tubylcy (oczywiście tylko mężczyźni) nie mogli oderwać oczu albo od naszych pięknych, białych Nissanów Patroli, albo od naszych, także blondwłosych uczestniczek. Dodatkowo, towarzystwo pasąc