Podróżujemy sobie po Karakorum w Pakistanie naszą Toyotą z kurnikiem na zadku. Dojechaliśmy po raz drugi nad Indus. Dolina groźnie wzburzonego Indusu, który poruszał się poniżej drogi jak szary wąż, tuż pod powierzchnią piasku, trącała struny lęku. Przytłaczała ogromem i przestrzenią. Szerokością rozpadliny, ale także wysokością skał i piargowisk ponad nami.
AUTOR: Mariusz Reweda, ZDJĘCIA: Iwona Kozłowiec i Mariusz Reweda | www.kilometr.com
Karakorum – Pogranicze Indii, Pakistanu, Afganistanu i Chin. O wyjeździe przeczytasz też w Magazynie OFF-ROAD PL nr 11-12 2023 (253)
Czarne chmury zasłoniły słońce, które jeszcze przed chwilą znowu prażyło na wysokości ledwie ponad 1000m n.p.m. Pejzaż wieszczący Armagedon na krańcu świata. Pierwsze krople uderzały o szybę, a my stanęliśmy w korku spowodowanym pracującymi koparkami. Ziemia i żwir ze ścian głębokiego kanionu osunęła się lekko, ale to właściwie zakryło drogę na sporym odcinku.
Zamów prenumeratę Magazynu OFF-ROAD PL!
Burza
Zrobiło się już dość ciemno, a deszcz zaczął lać strugami, kiedy ruszyliśmy dalej. Wtedy jeszcze nie zastanawialiśmy się nad konsekwencjami jazdy w takich realiach, podczas burzy. Woda zaczęła roztapiać piargowiska ponad nami, a kamienie, nawet takie większe, rozpędzone z kilkusetmetrowej przepaści, runęły na samochody. My mieliśmy szczęście. Małe wgniecenie na masce i drzwiach, oraz stłuczona szyba solara, ale solar działa.
W końcu skręciliśmy na park Deosai, w dolinę rzeki Astor i znaleźliśmy kawałek płaskiego piargowiska obok starego odcinka drogi. Tu przycupnęliśmy na sam koniec burzy i dopiero rano spostrzegliśmy w jak pięknych pejzażach przyszło nam nocować. W oddali chyba nawet rozpoznawaliśmy ośnieżony szczyt Nanga Parbat (8126m n.p.m.).
W drodze do Deosai
Następnego dnia dojechaliśmy do parku Deosai. Reklamowano tutaj niedźwiedzie brunatne, kozice, świstaki i inną płową zwierzynę, pomieszkującą na bezkresach połonin. Widzieliśmy jedynie bobaki, albo marmoty, takie pomarańczowe, tłuste piżmowce wielkości małego psa.
Do parku mieliśmy prawie sto kilometrów doliną rzeki Astor. Początek był obiecujący. Wjechaliśmy w wąski, stromy kanion o monumentalnych ścianach, w których wykuto naszą drogę. Jego urody nie można było przecenić. Asfaltowa, wąska drożyna, wiła się przyklejona, lub zagłębiona w skalne ściany, a w dole huczała rzeka. Tutaj szaro brunatne wody kipiały obijając się o skały, ale po godzinie, lub dwóch jazdy w górę doliny, woda stała się czysta jak w górskim strumieniu.
Chwilę później wyjechaliśmy na szerokie, łagodne stoki doliny Astor. Taki pejzaż, przerywany jedynie na chwilę wystającymi z piargów skałami, towarzyszył nam już do końca dnia, do parku Deosai. Posadzone przy drodze topole strzelały zielenią w górę. Cała reszta to szary i brunatny żwir.
Mijaliśmy kolejne wioski górali. Które powstały pewnie przed wiekami. Stworzyli je ludzie potrafiący istnieć w tych nieposkromionych górach samowystarczalnie. Cała ta społeczność żyje dzięki wzajemnym powiązaniom i czynionym sobie przysługom. Stają się jedną wielką rodziną i dzięki temu, kiedyś potrafili przetrwać różne koleje losu, a dziś łatwiej sobie radzą w strukturze makrospołeczności państwowej. Dopiero XX wiek przyniósł czas budowy dróg, czas pojazdów zdolnych przewozić towary i ludzi na większe odległości. Dziś kursują tymi drogami niestrudzenie, w dużych ilościach, Land Cruisery BJ45, produkowane do dziś w Chinach, ale także Toyoty Hiace.
W wiosce Astor wybraliśmy się na przechadzkę po głównej ulicy, flankowanej drewnianymi, parterowymi domkami, z małymi drzwiami i witrynami. Ulica była zastygłym w suszy klepiskiem kamieni wymieszanych z szarym żwirem i błotem. Każda ulewa i przejazd samochodu zmieniał jej wygląd i powierzchnię. Przed sklepami, na czymś co miało być chodnikiem, przycupnęli mężczyźni w tradycyjnych strojach tego regionu. Wszystkie oczy zajadle śledziły każdy nasz krok.
Kręciłem kierownicą i wdrapywaliśmy się coraz wyżej i wyżej, aż do wioski Chilum. Tutaj stoi spory garnizon wojskowy, a na głównym, zakurzonym, szutrowym placyku, pomnik ku chwale bohaterów w wojnie pakistańsko-indyjskiej, która od dekad odbywa się tutaj zaraz z boku, właśnie na tych niebotycznych wysokościach podniebnych. Idzie o pakistański Kaszmir, teren z dawna islamski, który został podzielony i odłączony od Indii.
We wiosce Chilum musieliśmy także zapłacić za wjazd na teren parku Deosai. Potem wdrapaliśmy się na przełęcz 4266m n.p.m. Park nie zrobił na nas jakiegoś szczególnego wrażenia. Ot zwykłe, zielone połoniny, tyle że na dużej wysokości. Na przełęczy i tuż za nią, nad jeziorem Shausar, postawiono kilka zabudowań i wiele namiotów dla turystów przyjeżdżających tutaj na wakacje. Droga za przełęczą zrobiła się strasznie dziurawa. Ledwie drugi bieg dało się włączyć. Zrobiło się też późno, więc szukaliśmy dogodnego miejsca na nocleg, na poziomie 4000m n.p.m.
Przywitały nas komary. Teren był lekko podmokły. Potem przyszedł mały deszcz, siedzieliśmy więc w Toyocie. Noc nie była przyjemna. Na tej wysokości nie umiem tak od razu przystosować się do mniejszej ilości tlenu. Kiedy próbowałem zasnąć, zaczynałem się dusić, przez co się budziłem. Taka huśtawka oddechowa trwała właściwie do wczesnych godzin rannych. Ranek przywitał nas temperaturą poniżej 5st.C, ale całkiem przyjazną, wilgotną pogodą, oraz panoramami zielonych połonin, aż po horyzont. Te dalsze przykrywał z lekka śnieg, a za nimi ostrzyły zęby skały jakiegoś ciekawszego łańcucha górskiego. Może to już Indie.
Złoty środek. Opony – pomiędzy AT i MT
Do Skardu
Pierwsze 40 kilometrów drogi z parku Deosai do Skardu nad Indusem było tak dziurawe, że właściwie jechaliśmy cały czas na pierwszym biegu. Gdyby jeszcze pejzaże były zajmujące, to nie odczuwało by się nudy, a tak wypełnialiśmy sobie czas słuchaniem audiobooka i wyprzedzaniem kolejnych pick-upów i ciężarówek z kurczakami.
Główna droga dojazdowa do Skardu, ważnego miasteczka w Karakorum, była od dwóch dni zablokowana osuwiskiem skalnym. Z tego powodu, przedsiębiorcy handlujący kurczakami zdecydowali się puścić transport drogą objazdową, przez płaskowyż Deosai. Całe karawany pick-upów załadowanych wysoko drucianymi klatkami, wypełnione były ciasno żywymi kurczakami. Kuroki padały z ciasnoty, i braku powietrza. Zdechlaki, rzucano na dach pick-upa. Hiluxy z dychawicznymi silnikami serii L, ledwo dawały radę podjechać pod wzniesienia.
Mijaliśmy kolejne yurtcampy. Wiele z tych namiotowych wiosek było całkiem nowych i dość nowocześnie wyposażonych. Nowe Land Cruisery dowoziły turystów z dolin i miast. Widzieliśmy też białych i dość sporo Chińczyków. Jeśli zdjąć wysokość, to krajobraz był bardzo podobny do północnej Mongolii. Jedna, aczkolwiek istotna różnica, nie pozwalała mi poczuć się tak jak w Mongolii. Tutaj było całkiem sporo ludzi. Zakłócali poczucie pustki i odosobnienia, które są koniecznym warunkiem poczucia odmiennego stanu w podróży.
Ale Czad – wycieczka do Czadu z Przygody 4×4
Podążaliśmy za kurok-transportem aż do Satpara, potem na 2300m n.p.m., do dolnego Skardu. Miasteczko okazało się być dość rozległe. Zjeżdżaliśmy wąską ulicą, pomiędzy zalesionymi topolami rezydencjami, a na niemal każdej wisiał szyld „hotel”. Skardu to centrum wypadowe w wysokie góry. Stąd zaczynają się prawdziwe wyprawy na K2 i inne szczyty na granicy chińskiej.
Na południowym skraju miasteczka znajduje się atrakcja turystyczna. Głaz, na którym, około VIII wieku, mnisi buddyjscy wyryli kilka płaskorzeźb. Po środku Budda medytujący w lotosie, dookoła Bodhisattwowie oraz dwa wizerunki stojących Metreyia. Ten ostatni, to według religijnych przekazów następca Buddy Siakjamuniego (oświeconego), piąty Budda, który teraz przebywa w niebiosach.
Bodhisattwa to dosłownie „bohater umysłu oświecenia”. Czyli ktoś taki, który uparcie i systematycznie ćwiczy się w wyzwalaniu ze stanu dla nas, zwykłych ludzi będącego normą. Przy tych staraniach kieruje się tzw. altruistyczną motywacją przynoszenia pożytku innym ludziom. Jakże bliskie wydaje się to być chrześcijańskim naukom szukania bliskości boga przez poświęcenie dla bliźnich. Sam kamień z płaskorzeźbami nie zostawia w pamięci szczególnych wrażeń. Trzeba sobie nadbudować cały kontekst powstawania takich wizerunków w tamtych czasach, aby odwiedziny podobnych miejsc nabrały wartości.
W Europie przyzwyczajeni jesteśmy do odwiedzania monumentalnych bazylik, obiektów wszak religijnych. Ale one same w sobie są na tyle pociągające i fotogeniczne, że zapominamy o kontekście religijnym, który je stworzył przed wiekami.
Podczas szukania biura do sprzedaży kart SIM, przespacerowaliśmy całe centrum Skardu, a Iwona nawet zawitała do muzeum K2. Włoscy wspinacze ufundowali taki przybytek ku chwale przyszłych pokoleń górołazów. Można tam obejrzeć archiwalne zdjęcia z początku XX wieku, kiedy podejmowano pierwsze próby zdobycia K2. Jest też wątek polski, pod postacią Kukuczki.
Zobacz najlepszą OFF-ROAD’ową odzież w naszym sklepie!
Górskie zaopatrzenie
Pojechaliśmy najpierw wzdłuż Indusu, a potem wzdłuż Shyok i Thalia, mijając kolejne wioski górali. Każde wypłaszczenie, czy łagodny stok, każde zakole rzeki, jest wykorzystane przez ludzi. Tarasowe poletka obsadzone zbożem, albo drzewami morelowymi. Skomplikowane systemy irygacyjne nawadniają suchą jak pieprz ziemię. Woda bierze się z rzek, a rzeki biorą swoje źródło w lodowcach. Każda wioska ma kilka sklepów i ze dwie restauracje. Wszystko to w standardzie pakistańskim, górskim.
Sklepiki są nędznie zaopatrzone. Niby tego by można się spodziewać, w końcu góry, trudny dojazd. Ale na dalekiej Syberii dojazd jest jeszcze trudniejszy i o wiele dłuższy, natomiast tamte sklepiki wiejskie mają dosłownie wszystko czego można zapragnąć. Może kiedy właściciel sklepiku wiejskiego obwiesi się zróżnicowaną ofertą chipsów, to dochodzi do wniosku, że to już jest wszystko na co go stać.
Kiedy wjeżdżamy wyżej w góry, kiedy droga robi się wąska, albo niknie, wioski ożywają na naszych oczach zbiorami zboża i moreli. To jest ten czas żniw. Drzewa opukuje się tyczkami, a morele wybiera z trawy do koszy, zawieszanych na grzbietach kobiet. Tylko kobiet. Jak to w krajach muzułmańskich, większość pracujących to kobiety. Mężczyźni głównie siedzą w kucki na poboczu drogi i obserwują przejeżdżających. A nuż trafi się nietypowy turysta.
Wyprawowy Hilux – Adventure Starts Here
Wąska uliczka biegnąca zygzakiem przez wioskę posadowioną na stoku góry, to wspina się, to stromo opada pomiędzy domostwami nie znającymi kąta prostego. Prześwit uliczki zawężają jeszcze snopki zboża, dopiero co zniesione z tarasów oraz suszące się na płachtach sukna morele.
Byliśmy zaskoczeni poziomem nowoczesności i gospodarności w mijanych wioskach. Może na równi z zaskoczeniem, jakie wywoływaliśmy na twarzach nudzących się mężczyzn i dzieci. Jednak widują tu podobnych nam nygusów, co spędzają czas na jechaniu w nieznane i daleko.
Tutejsi ludzie, w zamierzchłych czasach tworzyli mikroskopijne państewka. Oczywiście po góralsku skłócone ze sobą. Wąskimi ścieżynami przenosili dobra, wojny i informacje. Do dziś, kiedy kończy się droga, tam gdzie stoi ostatni, ażurowy słup z kablami elektrycznymi, dalej idzie ścieżka, do kolejnych wiosek. Nadal egzystujących w samotności i niezrozumiałym uporze trwania na końcu „świata”. Do ludzi w końcu jednak dociera informacja, że „życie jest gdzie indziej” i wyruszają pojedynczo, najpierw młodzi, potem gromadnie, aż wioski, kiedy ostatni starik umrze, znikają z map.
Tutaj, w Pakistanie, tysiące lat ludzie żyli w tych górach i nadal to robią zgodnie z pradawną tradycją. Przyjezdny nie wie po co to robią, ale oni robią, bo się nad tym nie zastanawiają.
A wiesz, że jesteśmy też na TikTok-u?
Starożytne Khaplu
Wjeżdżając do doliny rzeki Thalia, odwiedziliśmy miasteczko Khaplu. To starożytna siedziba królewska Baltistanu, rozłożona na najważniejszym szlaku handlowym do leżącego na południu Ladhaku. Doliną rzeki Shyok przechodziły liczne karawany handlowe. Dziś Khaplu jest nieco bardziej rozrośniętą wioską od innych. Położoną na stromych stokach, z wąskimi uliczkami zygzakującymi między parterowymi domostwami.
Wspięliśmy się Toyotą prawie do samego podnóża megalitycznych skał. Po drodze minęliśmy kilkusetletni meczet z drewnianą galerią na pierwszym piętrze. Drzewa tutaj same nie rosną. Trzeba je sadzić i długo podlewać, aby ściąć i drewno wykorzystać w budownictwie. Pięknie, misternie rzeźbione balustrady, drzwi, stolarka okienna, zachowały się przez wieki, pomimo niesprzyjającego klimatu i braku zabezpieczenia powierzchni.
Do meczetu nas nie wpuszczono, ale przespacerowaliśmy się do kolejnej atrakcji turystycznej Khaplu. Dawny fort z XIX wieku został przekształcony w hotel. Konstrukcja fortu to drewniany szkielet wypełniony kamieniem, gliną zmieszaną z sieczką słomianą, może gdzieniegdzie cegłą. Ma swój urok, ale nie nazwałbym go warownią. To raczej dawna rezydencja radży bogatego Khaplu, pałac, z wieloma, małymi pokoikami, krętymi korytarzami, wewnętrznym, mikroskopijnym atrium i całkiem uroczym dziedzińcem skrytym za niepozorną bramą.
Dzień zakończył się nam nieprzyjemnie. Szukanie noclegu na dziko nie wychodziło od paru godzin. Stroma dolina rzeki Thalia, stała się kanionem i tam gdzie było płasko, tam wyrosły wioski. Ale bóg podróżników i tym razem nas nie opuścił. Zauważyłem starą chatę z kamienia, krytą blachą falistą. Była opuszczona, a stroma droga dojazdowa prawie przestała istnieć. Jakoś jednak udało się naszej Toyocie wskrobać do chaty, a tam było na tyle równo, że udało się postawić dom na tą noc.
Wieczorem, tuż przed zmrokiem, w osi doliny zauważyliśmy jakiś zupełnie ośnieżony szczyt. Niby podobny do K2, a może K1. Tej nocy była pełnia i ostre powietrze na prawie 2900m n.p.m. Rano jednak szczyt był w chmurach. Postanowiliśmy zostać tutaj na cały dzień.
Start do wielkiej przygody: AKADEMIA 4×4 – zamów teraz!
Powrót
Kolejnego popołudnia, wracając z doliny Thalia, zatrzymaliśmy się na noc na przeciw miasteczka Khaplu, po drugiej stronie rzeki Shyok. Urocze miejsce oddalone od wiosek. Przycupnęliśmy nad płynnym, szybkim nurtem szarego mułu, rzeką która wyglądała jak przewalający się na kamieniach, wodnisty beton. Wąski pas twardej ziemi, to nasz nocleg na dziś. Za plecami mamy półkilometrowej wysokości, pionową skałę.
Rano wspięliśmy się do kolejnych przedstawień Buddy w kamieniu, nieco ponad sto metrów w pionie, po osypującej się i niezwykle stromej ścieżce. Lokalny restaurator był nam przewodnikiem. Cel tej wędrówki okazał się lichymi, wystukanymi w płaskiej skale, rytami, przedstawiającymi Buddę i coś w kształcie stupy. Trzeba było używać z pełną mocą wyobraźni, aby domyślić się zatartych przez czas fragmentów rysunku. Przynajmniej panorama roztaczająca się z tego orlego gniazda okazała się ciekawa.
Takie wyszukiwanie zapomnianych przez główny nurt turystyki emblematów dawnej świetności religijnej tego regionu, ma w sobie pozór odkrywczości. Już sam proces zdążania do, na przekór przeciwnościom i niepewności celu, jest emocjonujący i może być zadaniem samym w sobie. Nadaje nieco sensu naszemu tu pobytowi.
Wracamy w rejon Skardu, a konkretnie do Shigar. Przejeżdżając przez Indus wiszącym mostem nowoczesnej konstrukcji, wjeżdżamy do innej gminy, która intensywnie chwali się na przydrożnych tablicach swymi atrakcjami turystycznymi. Do najważniejszych należy szczyt K2. To z tutejszego Askole wyruszają na jego podbój wyprawy.
Droga do stolicy regionu – Shigar, nad rzeką tej samej nazwy, nie wygląda na turystyczną. Samo Shigar jest większą wioską, podobną do innych w tym regionie. Kurz wzbijany z drogi wiatrem, lub kołami pojazdów, zasypuje pyłem wszystko i wszystkich dookoła. Szarość staje się kolorem dominującym. Jedynie codziennie sprzątane placyki przed restauracjami, czy sklepikami, mają inne kolory.
Zamów prenumeratę Magazynu OFF-ROAD PL!
Zatrzymaliśmy się w Shigar aby obejrzeć fort na skale. Jego konstrukcja była podobna do tego z Khaplu, ale był w o wiele lepszym stanie zachowania, lub renowacji. Zwiedzaliśmy go w tłumie turystów pakistańskich. Przywożą ich tutaj całymi miniautokarami Toyota Coaster.
Fort miał dobrze zachowane artefakty dawnej świetności, które można było obejrzeć, a nawet dotknąć. Dawna biżuteria nie zachwycała, podobnie jak tutejsze zdobnictwo tradycyjne. Strzelby z okresu kolonialnego wyglądały na rękodzieło tutejszych rusznikarzy.
Zanim jednak odwiedziliśmy Shigar, zanocowaliśmy na białej pustyni Sarfaranga. Biały jak papier piasek przewiewany jest silnymi wiatrami pędzącymi w bardzo głębokich dolinach, pomiędzy szczytami w okolicy 3000m n.p.m. Odjechaliśmy daleko od drogi szutrowym otoczeniem białych wydm, na płaską, kamienną hamadę. Brązowo-szare, skaliste szczyty tonęły w białych wydmach. Wiatr narzucał piasek, który z daleka wyglądał jak poranna mgła unosząca się nad plażą. Gdzieś w oddali i w górze skrzeczały jakby orły.
Następnego dnia wyjaśniono nam, że to są wilki, ale jak sądzę, mają one raczej formę kojotów. Następnego wieczoru nocowaliśmy ponad zachodnim krańcem rozlewisk Indusu, blisko miejscowości Kachura, gdzie znajduje się ważne, turystyczne miejsce – jezioro Lower Kachura, potocznie przez autochtonów zwane Shangrila. Nazwy w dzikich krajach Azji, stanowią wartość samą w sobie i jednocześnie dość luźno związaną z rzeczą jaką mają określać.
Na tym noclegu ponad Kachura, odwiedziło nas nadzwyczaj wielu przejezdnych na mopedach. Przyciągaliśmy jak gówno muchy. Pierwsi odwiedzający byli najciekawsi. Przyjechał młody chłopak Atif, studiuje w Islamabadzie, ale spędza wakacje w rodzinnej wiosce. Znał dość dobrze angielski, więc można było skorzystać z jego wiedzy. Chciał zrobić z nami wywiad dla GB True News. GB to nie Great Britan, ale Gilgit Baltistan.
Po krótkiej, uprzejmej rozmowie wprowadzającej, podetknął mi pod usta profesjonalny mikrofon. Oczywiście wywiad rozpoczął się od pytania – where are you from? Jakże by inaczej! Wbrew naciskowi na wiedzę skąd pochodzimy, nie można się spodziewać, że ma to jakiekolwiek znaczenie. Tak na prawdę pytanie skąd pochodzimy to potwierdzenie, że jesteśmy z zachodu. Gdybyśmy jakimś niemożliwym zbiegiem okoliczności pochodzili z Pakistanu, dalsza rozmowa mogła by nie mieć sensu.
Dalej pojechaliśmy doliną Hunza. My na Zachodzie wierzymy, że tutaj ludzie żyją ponad sto lat, bo są tak niemożliwie szczęśliwi i zadowoleni ze swojego zadupia.