OFF-ROAD PL MAGAZYN 4x4 | CHALLENGE&INDEPENDENCE
Search
Logo OFF-ROAD.PL magazyn 4x4

Na styku off-roadu z antykiem. Przygoda Turcja, Syria, Jordania

glowna

Przygoda Turcja, Syria, Jordania

Pijąc herbatkę przy kominku i przeglądając zdjęcia z wcześniejszych wyjazdów w ponure zimowe wieczory, szukaliśmy z żoną pomysłu na przyszłoroczną wyprawę. Było ich kilka, ale jeden wydawał się najciekawszy: Syria i Jordania. Przedstawiłem ten pomysł kilku kolegom i już po tygodniu wszystko było jasne – jedziemy!

Kupowanie map i przewodników, zbieranie informacji, układanie trasy. Krzysiek załatwiał wizy, Jacek kupował i przygotowywał nowego Defendera. Każdy miał coś do roboty. Datę wyjazdu uzgodniliśmy na 05.04.2010 r., a pierwszego kwietnia po południu zadzwonił Krzysiek z informacją, że właśnie padł mu silnik w Patrolu i chyba nie pojedzie. W pierwszej chwili pomyślałem, że to żart… ale jak się okazało była to prawda. Na szczęście w ciągu 3 dni silnik został wymieniony i przetestowany na odcinku 200 km. Z duszą na ramieniu wyruszyliśmy z Cieszyna o 9.00 rano w „Lany Poniedziałek”. Jak się okazało był to bardzo dobry termin na wyjazd, ponieważ drogi były puste i nie musieliśmy długo stać na przejściach granicznych. Drugiego dnia po południu wjechaliśmy do Turcji. Łącznie w obie strony mieliśmy do przejechania ponad 3000 km przez kraj usiany zabytkami i innymi atrakcjami turystycznymi, więc postanowiliśmy nie gnać co sił przed siebie, tylko odwiedzić kilka najciekawszych miejsc.

Poczynając od Homera
Najpierw czekała nas krótka przeprawa promowa, a następnie zwiedzanie takich miejsc jak: Troja, Pergamon, Akropolis, Ephesos, Aphrodisias, Pamukkale, Termessos. Po czterech dniach spędzonych w Turcji dotarliśmy do granicy syryjskiej. Tutaj czekała na nas cała biurokracja i skorumpowani urzędnicy. Oczywiście w takich miejscach czekają na zagranicznych turystów „pomocnicy”, którzy za drobną opłatą ułatwiają załatwienie wszystkich formalności. Nasz „pomocnik” za 20 euro załatwił nam wszystko, łącznie z łapówkami!, w ciągu dwóch godzin, co było tempem expresowym, a celnicy zrezygnowali nawet z kontroli samochodów. Wjazd na teren Syrii samochodem z silnikiem diesla był dosyć kosztowny (wszystkie opłaty wyniosły 400- 500 dolarów), ale pieniądze zwróciły się częściowo w cenie paliwa.

Syria, Jordania
Pierwszy nocleg w obrzydliwym hotelu w Aleppo nie zepsuł nam humorów i z samego rana ruszyliśmy zwiedzać miasto i jego zabytki. Dalej na naszej drodze stał zamek „Crac des Cevaliers”, ogromny i świetnie zachowany. Po zwiedzeniu pojechaliśmy do Damaszku. Styl jazdy miejscowych kierowców i brak miejsc parkingowych wymusiły na nas pozostawienie samochodów z dala od centrum i wynajęcie taksówki. Był to mały osobowy samochód wielkości Golfa, ale pomieścił całą naszą szóstkę, oczywiście z kierowcą. Po zwiedzeniu miasta ruszyliśmy na południe do granicy z Jordanią. Tutaj było widać różnicę pomiędzy krajami – urzędnicy grzeczni, znający języki obce, żadnych łapówek i wszystko odbywało się normalnie. Również budynki i samochody świadczyły o większej zamożności mieszkańców Jordanii. Z zazdrością patrzyliśmy na najnowsze modele Toyoty, oczywiście tylko te terenowe, bo właśnie ta marka panowała na drogach.

Nadchodził wieczór, więc postanowiliśmy znaleźć miejsce na rozbicie namiotów. Zjechaliśmy z głównej drogi pomiędzy pola uprawne i kiedy na małej polance ustawiliśmy nasze auta podjechał do nas samochód, z którego wysiadło czterech młodych mężczyzn i … zaprosili nas na herbatę do swojego domu. Bardzo nalegali, a pole należało do ich ojca, więc nie mogliśmy odmówić i pojechaliśmy za nimi. Zaproszono nas do dużego pomieszczenia ok 40 m2, w którym znajdowały się tylko poduszki do siedzenia i mały niski stolik. Po chwili większość miejsc siedzących była zajęta przez męską część rodziny gospodarza, a kobiety podały obiecaną herbatę i wyszły. Po krótkim czasie jednak wróciły, ale tylko żeby podać pyszną kolację z lokalnymi specjałami. Po dwóch godzinach rozmów i biesiadowania gospodarz zaproponował nam nocleg w swoim domu, ale tym razem próbowaliśmy mu odmówić. Niestety nie pozwolił nam odjechać ze względu na późną porę i w drodze kompromisu przenocowaliśmy w jego ogrodzie. Następnego dnia pojechaliśmy do Jerash, gdzie pracował jeden z synów naszego gospodarza. Jerash to dobrze zachowane* antyczne miasto, słabo opisanego w przewodniku, ale naprawdę wartego zobaczenia. W tym jednym miejscu zobaczyliśmy więcej niż w całej Turcji.

[nice_info] Większość zabytków w Jordanii i Syrii jest świetnie zachowana, a niektóre budowle są w tak dobrym stanie jakby wybudowano je kilkadziesiąt, a nie kilkaset lat temu.[/nice_info]

Morze Martwe
Następnie dotarliśmy nad Morze Martwe, gdzie spędziliśmy cały dzień i noc. Był to najniżej położony punkt naszej podróży 420 m p.p.m. Nie wyobrażałem sobie, że woda może być aż tak słona i mieć taką wyporność. Próbowaliśmy z kolegą zanurzyć się w morzu, ale nie było żadnych szans. Grunt na którym postanowiliśmy nocować był bardzo niestabilny, w koło pełno było zapadlisk o średnicy nawet kilkunastu metrów. Pomysł był trochę ryzykowny, ale tylko w ten sposób nie byliśmy narażeni na towarzystwo miejscowych. Wyjeżdżając rano z naszego noclegu, zobaczyliśmy przepiękny wąwóz o brązowo-żółtych skałach wysokich na 200 metrów, w którym płynął rwący strumień z licznymi wodospadami. Oczywiście skorzystaliśmy z tej atrakcji – jak się okazało płatnej (14 euro/os) – i przeszliśmy całą udostępnioną dla turystów trasę.

W stronę domu
Jadąc dalej „królewską autostradą” na południe dotarliśmy do jednego z najciekawszych miejsc w Jordanii, do Petry. Cały dzień zwiedzania kompleksu skalnych budowli nie wystarczył na zobaczenie wszystkiego, ale wyczerpał nasze siły do końca. Cały następny dzień odpoczywaliśmy nad Morzem Czerwonym tuż przy granicy z Arabią Saudyjską. Tutaj był punkt zwrotny naszej wyprawy, odtąd kierowaliśmy się już w stronę domu. Kolejny dzień i noc spędziliśmy na pustyni Wadi Rum. Piękne miejsce z czerwonym piaskiem, niesamowitymi skałami, ale też płatnym wstępem i dużą ilością turystów (widzieliśmy tam również dwa auta z Polski). Jadąc dalej na północ drogą nr 5, dotarliśmy do dwóch rezerwatów opisywanych w przewodniku. Ich zwiedzanie to była największa pomyłka tego wyjazdu. Oprócz ładnych kolorowych biletów, za które musieliśmy zapłacić po kilka euro, nie zobaczyliśmy tam niczego ciekawego – woda, błoto i jeden ptak polujący na ryby.

Po nocy spędzonej na pustyni wróciliśmy do Syrii. Po kilkunastu kilometrach odbiliśmy na wschód do Bosry, gdzie znajduje się jeden z najlepiej zachowanych amfiteatrów na świecie. Brakował w nim tylko kilku kamieni i elementów drewnianych. Z Bosry pojechaliśmy do Ar Rushaydah, by tam odbić na północny-wschód i przejechać na azymut przez pustynię do Palmyry. Pomysł był ciekawy, ale już na początku drogi zostaliśmy zatrzymani przez żołnierzy z kałachami na ramieniu, którzy bardziej wyglądali na grupę pasterzy niż wojsko. Po 15 minutach prób porozumienia się w różnych językach i spisaniu naszych danych pozwolono nam jechać dalej. Cały odcinek liczył ponad 200 km, wiec rozłożyliśmy go na 2 dni i nocleg na pustyni. Na drodze znalazło się kilka okresowych jeziorek, a jedno z nich skutecznie zatrzymało naszą Dyskotekę. Na szczęście wyjechaliśmy z niego o własnych siłach. Kolejną przygodę z żołnierzami mieliśmy wyjeżdżając z pustyni na drogę asfaltową. Mundurowi zaczęli nas gonić samochodem terenowym i machając karabinami kazali zjechać z drogi. Tym razem wyglądali groźniej niż poprzedni patrol, a broń trzymali wycelowaną w nas. Po kilkunastu minutach studiowania naszych dokumentów oddali paszporty i pozwolili jechać dalej. Kierując się powoli w stronę granicy tureckiej zwiedziliśmy jeszcze ruiny Ar Rusafa, zasypane kiedyś przez piaski pustyni, a obecnie odkopane. Ostatnią noc spędziliśmy w Syrii nad brzegiem Eufratu.

Przejazd przez Turcję urozmaiciliśmy pobytem w Kapadocji. Tutaj po zwiedzeniu skalnego miasta pojeździliśmy trochę w terenie i znaleźliśmy piękną małą polankę z niesamowitym widokiem na całą okolicę, w sam raz na nocleg. O godzinie szóstej rano obudził nas głośny szum, jakby z ogromnego palnika gazowego. Wyjrzeliśmy za okno i zobaczyliśmy kilkanaście metrów od naszego auta ogromny balon z grupą turystów na pokładzie, a dalej kilkanaście innych balonów. Jak się domyśliliśmy nasza polanka służyła jako lądowisko dla balonów, więc po szybkim śniadaniu opuściliśmy ją. Ostatnią atrakcją naszej podróży było zwiedzanie Istambułu, które zajęło nam dwa dni. Tak ograniczony czas pozwolił nam zobaczyć jedynie najciekawsze zabytki tego miasta. Patrząc z perspektywy czasu i innych wypraw, był to chyba nasz najciekawszy wyjazd, lecz nie do powtórzenia ze względu na sytuację w tym regionie.

Autor: Wojciech Smol, Zdjęcia: autor

...a może to też Cię zainteresuje: