Subariada
Koniec roku planowałam spędzić w domowym zaciszu, w towarzystwie dużej ilości literatury, kocurów, aromatu herbat i pod ciepłym kocem, jednak w listopadzie otrzymałam informację, że zwolniło się jedno miejsce na Subariadę. Kierunek Maroko. No i cały mój „misterny plan” legł w gruzach.
Plan zakładał przejazd na kołach do Genui, potem prom do Tangeru i podróż po drogach oraz bezdrożach Maroka, z sylwestrem na diunach. Wobec takiego dictum moje przymiarki do leniwych obchodów nadejścia nowego roku wypadały bardzo blado, więc za długo nie zastanawiałam się nad podjęciem właściwej decyzji. Z kolegą, który gościł mnie na pokładzie swojego forestera, miałam przyjemność poznać się kilka lat temu, również w terenie, więc nastawienie miałam naprawdę dobre.
Po dwóch dniach dotarliśmy do Genui i tam całą grupą, złożoną z ośmiu foresterów „zaokrętowaliśmy” na promie. Akurat pierwszy dzień rejsu wypadł 24 grudnia, czyli w dniu wigilii, więc okazja do pierwszej integracji sama wepchnęła nam się do harmonogramu. Część z uczestników miała już za sobą niejedną wspólną wycieczkę, dwie załogi były całkiem świeże, ale wszyscy mieli wielki apetyt na przygodę.
Czas na promie upływał dosyć leniwie, bo „łajba” nie oferowała zbyt wielu rozrywek, ale zgodnie z twierdzeniem, że człowiek inteligentny się nie nudzi, to i nam życie na fali płynęło bardzo przyjemnie.
Po dopłynięciu do Tangeru, odstaniu kilku godzin w kolejce i przedostaniu się przez wszystkie budki, pieczątki, odprawy itp., z radością wjechaliśmy na parking, na którym czekali na nas Beata i Miłosz z Przygody 4×4, czyli przewodnicy-opiekunowie i organizatorzy naszej wycieczki. Pierwszym przystankiem był Tetuan, miasto w północno-zachodniej części Maroka, które powstało za sprawą uciekających z Hiszpanii Żydów i Muzułmanów, w połowie XV w. Mieliśmy okazję zwiedzić jego zabytkową medynę, która wpisana jest na listę UNESCO.
Kolejnym miastem na naszej drodze był położony w górach Rifu Szafszawan. Jego historia jest wielce podobna do tej tetuańskiej, a najbardziej charakterystyczną cechą są niebieskie fasady domów. Wyglądają uroczo o każdej porze dnia, łącząc się z błękitem nieba i tworząc niepowtarzalne plenery dla fotografów. Podobno miasto zawdzięcza swoją kolorystyką przybyłym tu z Hiszpanii Żydom, którzy w symboliczny sposób chcieli zatrzeć różnice między ziemską egzystencją a niebem. Inni twierdzą, że niebieski kolor chroni przed urokami, a jeszcze inni, że odstrasza komary. Turystów jednak zdecydowanie przyciąga.
Kolejnym punktem na mapie UNESCO oraz na naszej trasie było stanowisko archeologiczne Volubilis, gdzie można zobaczyć pozostałości murów obronnych, forum, kapitolu, termy, łuk triumfalny i domy mieszkalne.
Nasyceni historią dotarliśmy do Fezu, gdzie czekała na nas kolejna wycieczka po medynie oraz wizyta w garbarni. Fez to dawna stolica Maroka i miasto, w którym znajduje się najstarszy na świecie Uniwersytet Al-Karawijjin. Medyna w Fezie jest też największą, a do tego również znajduje się na liście dziedzictwa UNESCO. Zdecydowanie warto zobaczyć ten magiczny zakątek na własne oczy, bo opowiadanie o zawiłych uliczkach, bogatej i różnorodnej ofercie straganów, zapachach (nie zawsze kuszących i łechtających nozdrza), klimacie orientu wymyka się słowom. Na mnie fezeńska medyna zrobiła wrażenie raczej przytłaczające niż radosne. Poczułam się jak przeniesiona w czasie, obserwowałam niemal z niedowierzaniem rzemieślników, którzy w wykutych w murach jamach (bo nie każdy ma klasyczne stanowisko pracy) naprawiają buty, szyją dżelaby, lutują jakieś kabelki, patroszą ryby, sprzedają świeże awokado i pęczki cudownie aromatycznej mięty… Wszyscy sprawiali wrażenie jakby świat poza tym miejscem nie istniał. Ciemne, wąskie uliczki, niemal bez dostępu światła, przytłaczały i działały lekko depresyjnie. Aż trudno uwierzyć, że między nimi usytuowanych jest sporo pięknych domów, z dużymi jasnymi dziedzińcami, nierzadko fontannami i bajecznie kolorową mozaiką. Podobno w samej medynie żyje ok. 400 tys. ludzi! Wydaje się to wręcz ilość niewyobrażalna, ale chwilami miałam wrażenie, że gdyby nie wparcie GPS-a to też mogłabym niechcący zamieszkać w tym miejscu, bo zgubić się tam to żaden problem.
W medynie odwiedziliśmy jeszcze jedno miejsce, czyli garbarnię Chouwara. Z górnego tarasu wygląda nawet całkiem malowniczo, bo kadzie wypełnione są kolorowymi barwnikami. No ale „aromatu” amoniaku żadne perfumy nie zabiją. Marokańscy garbarze podobno są bardzo dobrze opłacani, ale ich praca nie należy ani do łatwych, ani do przyjemnych, a warunki BHP mocno odciskają się na ich zdrowiu i rzadko pozwalają dożyć sędziwego wieku.
Nadszedł czas aby opuścić cywilizację oraz miejski zgiełk i udać się na marokańskie bezdroża. Pokonując Atlas Średni w drodze na pustynię, mieliśmy okazję „zaprzyjaźnić się” z makakami. Są przyzwyczajone do turystów, zupełnie się ich nie boją i bywają nadzwyczaj bezczelne. Same się częstują np. orzeszkami. Małpy zostały u siebie, czekając na kolejną wycieczkę, a my pojechaliśmy w kierunku Algierii. Jazda wyschniętym korytem rzeki dawała nam sporo frajdy, a rozpościerające się wokół widoki zachwycały.
Zanim dotarliśmy na Erg Chebbi, zdążyliśmy zasmakować trochę w jeździe po piachu, na razie tylko zapoznawczo. Był 31 grudnia, więc trzeba było pomyśleć o przygotowaniach do pożegnania starego roku. A żegnać przyszło go nam na diunach, w towarzystwie Berberów, przy dźwiękach ich muzyki.
Na „plażę” większość ekipy dotarła tradycyjnym pustynnym transportem, czyli na grzbietach wielbłądów, a ja miałam przyjemność podróżowania z Miłoszem i dzięki temu mogłam poczuć frajdę jazdy po wydmach. Muszę przyznać, że ostatni zachód słońca w 2018 roku, obserwowany na marokańskich diunach miał w sobie coś z magii, a w kontakcie z rzeczywistością pomagał całkiem sprawnie działający internet.
Ostatecznie wszyscy dotarliśmy do „wioski” berberyjskiej i po rozlokowaniu się w „pokojach” rozpoczęliśmy… zabawę sylwestrową. W rozkręceniu imprezy pomogli nam nasi gospodarze, którzy wygrywali na swoich djembe przyjemne rytmy, wspomagając się wokalem… bez słów.
W momencie kulminacyjnym udaliśmy się na jedną z diun, aby uroczyście wystrzelić korki szampanów. Zgodnie z przewidywaniami – nie byliśmy sami na pustyni, bo o północy dało się słyszeć toasty z różnych stron. Były też widoczne sztuczne ognie. Mam nadzieję, że wielbłądy nie ucierpiały z tego powodu…
Bardzo lubię pierwszy dzień nowego roku, ten spokój, brak pośpiechu, jakieś wewnętrzne przekonanie, że zaczyna się coś nowego i fajnego, no i… trójkowy Top Wszech Czasów! A jak dodam do tego słońce, bose stopy, a pod nimi mnóstwo piasku, jazdę po diunach i fajne towarzystwo to aż by się chciało takich dni przeżyć więcej niż jeden. Żal było opuszczać te piękne tereny, ale przed nami było jeszcze sporo atrakcji, więc ruszyliśmy dalej, zaliczając zmianę podłoża z miękkiego piachu na hamadę, czyli kamienistą pustynię usianą drobnymi odłamkami i okruchami skalnymi.
Kolejnym etapem naszej podróży był przepiękny Wąwóz Todra, bramą do którego jest miasto Tinghir. Kanion ma kilkaset metrów długości, a otaczające go ściany wznoszą się ponad 300 metrów nad płynącą w dole rzeką Todra. Jest to bardzo popularne miejsce turystyczne, więc nie brakuje w nim wszechobecnych straganów z marokańskimi produktami. Zresztą… tych nie brakuje nigdzie, bo nawet jak się zatrzymywaliśmy w tzw. szczerym polu, to po kilkunastu minutach pojawiał się lokalny przedsiębiorca, na rowerze lub pieszo, i rozkładał naprędce swój obwoźny sklep ze wszystkim.
Atlas Wysoki urzeka swoją surowością, kolorem skał, ciekawą roślinnością i względną bezludnością. Względną, bo wśród tej surowej przyrody w prowizorycznych budynkach skleconych z kamieni i patyków mieszkają ludzie. To najbiedniejsza część marokańskiego społeczeństwa i – szczerze mówiąc – nie mam pojęcia, jak toczy się ich życie, bo wokół nie ma ani miast, ani upraw, ani nawet zwierząt hodowlanych (poza kilkoma chudymi kozami, które mi przemknęły na horyzoncie).
W ogóle Maroko to kraj kontrastów, które widać na każdym kroku. Obok „wypasionych” aut nietrudno spotkać kogoś podróżującego na osiołku, w medynach są zarówno ekskluzywne hotele i domy bogatych mieszczan, jak i klitki bez dostępu do dziennego światła, na ulicach nie brakuje żebrzących i okaleczonych ludzi liczących na jałmużnę, a wokół nich przechadzają się młodzi, piękni i europejsko się noszący „królowie życia”. Piękno i brzydota w jednym kadrze.
Wracamy na trasę, tym razem do Wąwozu Dades. Największe wrażenie w dolinie robią zapierające dech w piersiach krajobrazy. Błękit wijącej się rzeki i kontrastujące z nimi pomarańczowo-żółte zbocza, a do tego cudowne serpentyny dróg. Na zboczach doliny wzniesionych jest też bardzo dużo kazb. Z tego powodu Dolina Dades nazywana jest też Doliną Tysiąca Kazb.
Powoli zmierzamy w kierunku Marrakeszu, ale po drodze koniecznie trzeba zobaczyć Ajt Bin Haddu. Jest to kolejne na naszej trasie miejsce, które znalazło się na liście UNESCO. Nie obce jest też filmowcom, bo w tej ufortyfikowanej osadzie nakręcono sporo znanych produkcji. Kiedyś było to ważne miasto handlowe leżące na szlaku między Marrakeszem a Warzazatem, a obecnie stanowi atrakcję turystyczną i malownicze tło dla fotograficznych i filmowych ujęć.
Powoli kończy się nasza marokańska przygoda i znowu udajemy się w miejsce cywilizowane, czyli do Marrakeszu. To miasto zdecydowanie żyje nocą. Dżami al-Fana to największy plac marrakeskiej medyny, na którym co wieczór odbywa się targ, pełno tu restauracji, a właściwie straganów z jedzeniem, na każdym rogu słychać tradycyjne dźwięki berberyjskiej muzyki, są też wszelkiej maści kuglarze, zaklinacze węży, uzdrawiacze, tancerze… i oczywiście zachwyceni turyści ze wszystkich stron świata.
Następnego dnia czeka nas jeszcze wizyta w berberyjskiej aptece, gdzie poza olejkiem arganowym (złotem Maroka) kupić można specyfiki na wszelkie dolegliwości, i zostawiamy budzący się do życia Marrakesz, aby udać się na ostatni biwak, nad Atlantykiem.
Szum fal o poranku, rześki podmuch wiatru, ostatnie śniadanie w terenie i zmarznięci od temperatur, ale rozgrzani emocjami ostatnich dni przetaczamy się do Tangeru, by znowu wsiąść na znany nam już prom i dopłynąć do Genui, a stamtąd rozjechać się w różne kierunki.
To był świetny pomysł, żeby koniec roku spędzić na wyprawie zamiast w domowych czeluściach! Maroko jest świetnym miejscem do podróżowania, bo można połączyć pasję zwiedzacza z pasją off-roadera. Zarówno średniowieczne medyny, jak i surowe góry czy saharyjskie piaski są powodem, dla którego warto choć raz zobaczyć to miejsce. A może kiedyś wrócić…
autor: Dorota Sobolak, zdjęcia: autor, Przygody 4×4, Cezary Czapiewski