OFF-ROAD PL MAGAZYN 4x4 | CHALLENGE&INDEPENDENCE
Search
Logo OFF-ROAD.PL magazyn 4x4

TRZY DNI HAMADY Część 2

Przed świtem wdrapałem się pod szczyt naszej samotnej skały. Nie była wielka. Coś tak, jak dziesięciopiętrowy budynek. Strome podejście po spękanych graniach i luźno rozsypanych kamieniach. Kawałek słońca wychynął zza odległych wzgórz. Ognista kula szybko się podnosi. Czuję, że momentalnie robi się cieplej.

 

 

Dopiero teraz, z góry, dostrzegam, że niedaleko od naszego obozowiska kilka aut jechało niedawno na południe. Z tej wysokości widzę ślady kół, które wiodą na lewo od naszych Land Roverów, prosto w dal. Ale przecież tam jest Algieria, myślę sobie. Ciekawe, kto i po co tam jechał. Czy to było jedno auto, które kilka razy przemierzało ten szlak tam i z powrotem, czy może kilka aut, które pojechały tam i nie wróciły? Czy to byli tacy jak my poszukiwacze przygód, czy też tutejsi przemytnicy? W głowie kłębią się scenariusze. Z perspektywy czasu nie wiem dlaczego tak mnie to wówczas zaintrygowało.

Ujrzeć swoje odbicie

Żaden przejazd samochodu po hamadzie nie pozostaje bez śladu. Nawet cztery koła odciskują w kamienistym podłożu dwie równoległe pręgi. Gdy tym samym śladem pojadą później kolejne auta, wówczas koleiny stają się wyraźniejsze. A jeśli sytuacja się powtarza, z czasem powstaje trzeciorzędny dukt. Takich duktów na pustyni są setki. Ktoś zgubił drogę, ktoś inny za nim pojechał, kolejny pomyślał, że poprzednicy lepiej wiedzieli którędy jechać… Tak powstaje plątanina dróżek. Milczący dowód, na to, że wielu było już tu przed nami.
Kim są ci, którzy tu przyjeżdżają? Często robią to, aby na kilka dni uciec od świata. Od telefonów, mediów, hałasu, zanieczyszczeń oraz, a może przede wszystkim, od ludzi. Tak jest przynajmniej w moim przypadku. Totalny brak kontaktu z pędzącą rzeczywistością to najlepsza regeneracja dla ducha. Kiedy jednak spotykam gdzieś na odludziu zapakowaną terenówkę, nie postrzegam jej jako cząstki tego, od czego chciałem uciec. Nie odwracam głowy w inną stronę. Wręcz przeciwnie, szukam kontaktu z ludźmi, którzy jadą tamtym samochodem. Mrugnięcie światłami, podniesiona w przyjaznym geście ręka, uśmiech i wymiana spojrzeń. Wszak pewnie zbliżone powody przywiodły ich w te dalekie strony. Zapewne poszukują tu tego samego, co ja. Takie spotkanie gdzieś daleko od codzienności często kończy się krótką rozmową. Skąd jesteś? Dokąd jedziesz? Jak długo jesteś w podróży? Kolekcjonuję takie spotkania.
Było wczesne popołudnie. Akurat prowadziłem Land Rovera, gdy dostrzegłem na horyzoncie tuman kurzu nad ciemnym punktem. Z naprzeciwka grzeje jakieś auto, powiedziałem przez radio. Po kilku chwilach na sąsiednim, odległym o jakieś 50-60 metrów na północ dukcie dostrzegliśmy wyraźną bryłę Defendera. Nie wiem jak kolegom, ale mnie serce zabiło szybciej. Bez konsultacji z załogą zwolniłem i zjechałem z pisty w kierunku nieznanych przyjaciół. W ułamku sekundy pędząca jeszcze moment wcześniej stodziesiątka wykonała identyczny ruch i po chwili staliśmy obok siebie. Gdy auto dojeżdżało do nas zauważyłem niemiecką rejestrację. Gdy już staliśmy drzwi w drzwi, moje oko prześlizgnęło się po kilku pamiątkowych nalepkach z kilku edycji Pomeranii. W środku ewidentnie doświadczonego tu i tam Defendera siedziało dwóch gości.
– Cześć, jak się macie – zagadnąłem po angielsku przez otwarte okno.
– Super – odpowiedział jakby w lustrze człowiek po drugiej stronie. W jego głosie i spojrzeniu wyczuwało się znużenie i zmęczenie.
– Jestem Tomasz – powiedziałem wyciągając dłoń.
– Jestem Thomas – odparło moje odbicie.
Po chwili wszyscy wysiedliśmy z aut i zaczęła się przyjacielska rozmowa. Najpierw wymieniliśmy uprzejmości związane z powitaniem i wzajemnym przedstawieniem, a zaraz potem komplementy dotyczące naszych samochodów. Hasło „Pomerania” skłoniło do poszukiwania ewentualnego spotkania w przeszłości, a już z pewnością wspólnych znajomych. Okazało się, że Thomas i Markus pochodzą gdzieś spod Bielefeldu i do Maroka wyruszyli na miesięczną wyprawę w połowie grudnia, czyli ponad dwa tygodnie temu. Najpierw podążali tak zwaną trasą Atlantycką w kierunku Agadiru. Tam ich droga przecięła się z trasą rajdu Dakar. Potem zatoczyli małe koło na południe, skąd ruszyli na wschód. Od ponad stu kilometrów jechali dokładnie naszą trasą. Na moje stwierdzenie, że jadą szlakiem Scotta pokazali pomięte kserokopie angielskiego opisu szlaku.
– To strony z „Sahara Overland” – odparłem entuzjastycznie. Jedziemy tą samą drogą, ale w odwrotnym kierunku – dodałem.
– Ten opis dał nam kolega w Niemczech – odparł Thomas.
Takie spotkanie na pustyni. Równie żywiołowe, co przypadkowe. Dziś Ci dwaj faceci są mi bliżsi niż nie jeden kolega poznany na którymś z krajowych rajdów.

Granica, której nie ma

Gdy wpatrzeć się w większość map Maroka, bystre oko wnet zauważy, że coś takiego, jak granica marokańsko-algierska w zasadzie nie istnieje. Na jednych mapach jest to jakaś przerywana linia błądząca przez pozbawioną jakichkolwiek punktów orientacyjnych pustynię, podczas gdy na innych nie ma jej w ogóle. Gdzie więc kończy się Maroko, a gdzie zaczyna Algieria?
Napotkany raz przypadkiem człowiek powiedział nam, że tak na prawdę granicy nie ma. Wedle jego słów Algieria nie uznaje odrębnego państwa o nazwie Maroko, zakładając, że to część Algierii. Zapytany o to przed wyjazdem pracownik ambasady marokańskiej w Warszawie wręczył nam folder z mapą Maroka i pokazał wyraźnie wyznaczoną granicę biegnącą kilkadziesiąt kilometrów na południe od wybrzeży morza Śródziemnego. Stwierdził, że to jest granica. Zapytany o jej dalszy przebieg na południu zagubił się w słowach.
Kiedy jechaliśmy tego dnia szlakiem Scotta w kierunku zachodnim nasz satelitarny telefon pokazał nagle na ekranie komunikat „Algeria”. A jeszcze kilka chwil wcześniej wyświetlał napis „Morocco”. Czyżbyśmy byli w Algierii? Wszak telefon co jakiś czas komunikuje się z systemem, w ramach którego działa i satelity w zasadzie precyzyjnie identyfikują jego aktualne położenie. Wedle wskazań GPSu jechaliśmy dokładnie po marokańskiej trasie opisanej przez Scotta, ale „Algeria” długo nie znikała z ekranu telefonu.
Wkrótce na horyzoncie pojawiła się czerwonawa bryła samotnego budynku. W swoim przewodniku Scott nazywa takie budowle angielskim mianem „pink forts” – różowe forty. Z płaskiego dachu wyrasta wysoki maszt antenowy, a wokół panuje zwracający uwagę porządek. Dukt wyznaczał teraz szpaler równo ułożonych kamieni. Prowadził dokładnie do tajemniczej budowli. Posterunek wojskowy, przeszło mi przez myśl. Istotnie, ów szpaler niczym lejek doprowadził nas do dwóch samotnych słupków, między którymi przeciągnięty był łańcuch. Na kawałku blachy podczepionej na środku łańcucha ktoś koślawo namalował alfabetem łacińskim słowo „stop”. Gdy tylko podjechaliśmy pod łańcuch, z dziedzińca budowli wyszło trzech gości. Nie mieli na sobie mundurów. Jedynym wspólnym elementem ich ubioru były turbany, choć i one były różnych kolorów. Najwyższy z nich miał na sobie sfatygowane, niegdyś granatowe spodnie od dresu oraz ewidentnie militarną oliwkową kurtkę. Drugi odziany był w jakieś brudne portki i niebieski skafander. Trzeci był w jakimś habicie. Wszyscy na nogach mieli klapki. Nie wyglądali na żołnierzy. Ale zachowaniem wyraźnie dawali do zrozumienia, że to oni tu rozdają karty. Nie byli nieuprzejmi, nie powiem. Jednak na widok aparatu fotograficznego jeden z nich kategorycznie uniósł rękę i powiedział „no”. Ten sam, widać najważniejszy z całej trójki, zaczął z nami rozmowę. Było jakoś tak bardzo oficjalnie, na dystans. Żaden z nas nie znał francuskiego, a facet, z którym przyszło nam rozmawiać wyraźnie kaleczył francuski. Ponieważ z potoku słów zrozumieliśmy tylko „ingleze”, więc bogatsi o kilka dni pobytu w Maroku odparliśmy niemal chórem, że „polonez”, akcentując przy tym ostatnią sylabę. Na moment przez usta naszych interlokutorów przemknął nieśmiały uśmiech. Widać dla nich to też był stres. Potem usłyszeliśmy wolno wypowiedziane po francusku zdanie, z którego zrozumieliśmy tylko słowo „militare”. A więc to jednak posterunek wojskowy, wymieniliśmy z ulgą spostrzeżenie. Pomni tego, co jeszcze niedawno pokazywał wyświetlacz telefonu satelitarnego, podświadomie wierzyliśmy, że jest to jednak marokańska, a nie algierska strażnica graniczna. Wysoki dalej mówił. Zawieszenie głosu na końcu zdania sugerowało, że zadawał nam jakieś pytania. Na początku próbowaliśmy po angielsku, szczątkami francuskiego i hiszpańskiego. Jednak najlepiej poszła nam komunikacja, kiedy przeszliśmy na polski. Nie dlatego, że strażnicy znali polski, ale raczej z powodu ogólnego rozluźnienia. Czystą polszczyzną powiedzieliśmy tym panom skąd i dokąd jedziemy. Wysoki kiwnął głową, że zrozumiał, a następnie powiedział magiczne słowo „pasport” i pokazał jeden palec. W odpowiedzi dostał do ręki paszport któregoś z nas, a następnie zniknął za rogiem. Dwóch pozostałych coś do nas mówiło. My uśmiechając się do nich odpowiadaliśmy im cokolwiek po polsku, tak na prawdę wymieniając komentarze między sobą.
Na pożegnanie marokańscy pogranicznicy pokazali nam którędy jechać dalej, bo za łańcuchem dukt znowu rozjeżdżał się w kilku kierunkach.
Byliśmy więc w Maroku. Na jego południowej granicy. Do tego miejsca terytorium kontrolowała marokańska królewska armia. Dalej na południe rozciągał się rozległy obszar nie kontrolowany przez nikogo. Albo też kontrolowany zarówno przez Marokańczyków, jak i Algierczyków. Przynajmniej w ich mniemaniu. Na wszelki wypadek nie wchodzą oni sobie jednak w drogę. Posterunki graniczne dzieli może nawet kilkadziesiąt kilometrów pustyni. Chciałoby się zboczyć nieco na południe. Dojechać do jakiegoś algierskiego posterunku i powiedzieć „bonżur”, albo „sava”. Ciekawe, czy tamtejsi strażnicy w ogóle wiedzieliby, że przyjechaliśmy od strony marokańskiej? Fakt, w paszporcie nie mielibyśmy wizy i stempla z wjazdem do tego kraju i wszystko by się wydało. Inna sprawa, że na swojej stronie internetowej Scott powiesił mapę północnej Afryki, na której granice oznaczył różnymi kolorami. Ten odcinek, wzdłuż którego teraz jedziemy to niebieska kreska, a to oznacza granicę, której nie można przekraczać. Powód prozaiczny. Może nie tyle brak oficjalnych przejść granicznych, co niebezpieczeństwo wjechania na jedną z milionów min, jakie wyznaczają do dziś wiele granic państwowych w Afryce. Okazuje się, że owe miny to lepszy strażnik niż człowiek lub jakaś tam systiema.

Pękają nie tylko szyby

Jak się wkrótce okazało marokańscy pogranicznicy postawili swój posterunek na skraju ogromnej doliny. Już sam podjazd na jej krawędź przysparzał o dreszcze. Teraz nie miliony, a chyba miliardy kamieni rozsypała tu Matka Natura. Wszystkie takie grafitowe, ciemnie. Nie matowe, a z połyskiem. Jakby żar słońca wytapiał je tu od tysięcy lat. Bardzo nieprzyjazne miejsce, ale ekscytujące zarazem. Można sobie tylko wyobrazić, jak śmiertelnie gorąco jest tutaj latem. Ciemne kamienie nagrzewają się do kilkudziesięciu stopni, nie ma na czym usiąść, nie ma gdzie się schronić. Twoim cieniem pewnie jest śmierć.
Po jakiejś godzinie osiągamy krawędź doliny. Zaniemówiłem z wrażenia. Koledzy także. To gigant. Gigant przez duże „G”. Przed laty dokładnie poznałem kalifornijską Dolinę Śmierci, ale tamta to marketingowy gadżet w porównaniu z tą. Tymczasem ta dolina na naszej mapie nie ma nawet nazwy. Dukt wyrąbany w skalnej ścianie wiedzie nas serpentynami na dno doliny. Jest absolutnie płaskie. Jak lotnisko. Tyle że żaden samolot tu nie wyląduje dopóki ktoś nie odgarnie na bok tych milionów kamieni. Mniej więcej na środku doliny minęliśmy studnię. To pewnie od stuleci pośredni cel wszystkich podążających tędy karawan. W dziwnym pośpiechu mijamy studnię, by podświadomie jak najszybciej wyrwać się stąd. Ale nie żałuję, że tu trafiliśmy. Warto przeżyć taką dolinę. Łatwiej wówczas uwierzyć, że nasza wyprawa to tak na prawdę przeciętny wyczyn. Samochód, telefon, zimne piwo, muzyka z głośników… Przeszedłbyś to chłopie na nogach!
W każdej, nawet najmniejszej marokańskiej mieścinie jest meczet, sklep i wulkanizacja. O ile do meczetów innowiercy raczej nie mają wstępu, o tyle sklep i wulkanizator za każdym razem były żelaznymi punktami programu. Kiedy wyjechaliśmy z naszej „doliny śmierci”, na horyzoncie pojawiły się palmy. Dużo palm. Gdzieś tam była miejscowość Tagounite.
Centrum tętniącej życiem mieściny stanowił mniej więcej kilometrowej długości odcinek asfaltowej drogi wiodącej z północy. Kilka kilometrów dalej na południe asfalt się kończył. W zasadzie na całej długości ulicy rozlokowały się sklepiki, warsztaty, składy, butiki telekomunikacyjne, a przy centralnie położonym placyku także jakiś hotel, restaurant i cafe. Upragnioną wulkanizację wypatrzyliśmy jeszcze na bocznej uliczce dojeżdżając do centrum Tagounite. Uliczka, jak uliczka. Bite klepisko na środku, a po obu stronach rzędy niedokończonych budyneczków, w podcieniach których ukryły się prymitywne biznesy. W takich samych małych boksach, obok wulkanizacji mieściły się także składziki z artykułami spożywczymi, jakimiś workami, rurkami, ciuchami i mięsem. Wszędzie gwar. I w zasadzie nikt oprócz dzieci i wulkanizatora nie zwraca na nas uwagi. Obok naszych Defenderów przystanął na kilka chwil jakiś wiekowy pick-up. Zapakowany był kilka metrów w górę jakimiś pakunkami, a na bagażniku nad kabiną jechały sobie barany. Widok spętanych zwierząt nie należał do najprzyjemniejszych, ale przynajmniej miały czym oddychać, czego nie można było powiedzieć o pięciu pasażerach upchanych w niewielkiej szoferce.
Taki pustynny wulkanizator to całkiem intratny fach, zwłaszcza jeśli miejscowość leży na szlaku uczęszczanym przez europejskich turystów. Naprawa koła za każdym razem oznacza dla niego zarobek co najmniej kilkudziesięciu dirhamów, a na dodatek może sobie potrzymać w rękach prawdziwe całkiem nowe dętki. Aby natomiast przekonać się o kunszcie tutejszych wulkanizatorów, trzeba zobaczyć, jakich gum używają tubylcy. Łata na łacie. A czasem wydaje się, że cała dętka poklejona jest z kawałków różnych dętek. Nie wiem czy mi się to przypadkiem nie śniło po haszu, ale do dziś mam przed oczami gościa, który szył dętkę dratwą!
Pęka nam szyba. Kilkucentymetrową kreskę dostrzegłem już ostatniego lata. Jej koniuszek miał wówczas ledwie kilka centymetrów. Ale trzy dni temu, gdy tylko wyjechaliśmy na hamadę, strzeliła ona niczym piorun w dół. Najpierw prosto, niby dzieląc szybę na pół. Potem na czas jakiś przystanęła, by nagle ruszyć ostro na godzinę czwartą. Po jakichś trzynastu centymetrach ponownie wyhamowała. Odpoczywała chyba cały dzień. Wczoraj posunęła się dwoma skokami o kolejne jedenaście, czy dwanaście centymetrów. No i dzisiaj dała popis. Zatrzymała się niecałe dziesięć centymetrów przed dolną uszczelką. Nie wiem dokładnie ile zostało jej do mety, bo szpic schował się pod przyssawkę od GPSu.

Ale na pustyni pękają nie tylko szyby. Jeśli wydaje Ci się, że od rana do wieczora w zasadzie nie robimy nic innego tylko jedziemy i jedziemy, to właściwie jest to prawdziwe wrażenie. Przecież na tym polegała idea całej wyprawy. Dojechać tu, przejechać zaplanowany szlak Scotta i szczęśliwie powrócić na kołach do domu. Zobaczenie Maroka, Sahary i Atlasu było oczywiście na liście priorytetów, jednak w przeważającej części odbywało się ono z samochodu. Trzeba na prawdę bardzo lubić przygodę i jazdę autem po bezdrożach, aby w tym rytmie nie zwariować. Taki wyjazd wymaga stuprocentowej pewności, że chcesz tam być i akceptujesz wszystkie nieoczekiwane niedogodności. Przed każdym wyjazdem wszystkim to zazwyczaj odpowiada. Jedziemy do Afryki, będzie fajnie, hurra!. Ale dzień po dniu rzeczywistość weryfikuje ambicje i postanowienia. Na pustyni pękają bowiem nie tylko szyby. Pękają także ludzie. Ich nerwy i cierpliwość. Całodzienna jazda jednych nakręca, a innych dołuje. Takie trzy dni hamady obnażają nas do głębi. Tylko nieliczni zdają ten egzamin. I nawet wytrawni wyrypiarze mają czasem chwile słabości.

Tekst : Tomasz Gdawiec
Zdjęcia : Tomasz Gdawiec

...a może to też Cię zainteresuje: