OFF-ROAD PL MAGAZYN 4x4 | CHALLENGE&INDEPENDENCE
Search
Logo OFF-ROAD.PL magazyn 4x4

TRZY DNI HAMADY Część 1

Jak daleko można odjechać na kołach od domu? Dla jednych są to Mazury, dla drugich Ukraina lub Chorwacja. Niewielu jednak odważa się pokonać więcej niż trzy lub cztery tysiące kilometrów w jedną stronę, tylko po to, aby przeżyć krótką przygodę na innym kontynencie. Tymczasem w ciągu kilku dni można dojechać do Afryki. Niemożliwe? Absolutnie realne!

Był świt. Na horyzoncie widniała gigantyczna góra z piachu, nad którą przebijał róż z pomarańczem. To Erg Chebbi. Jedyny kawałek prawdziwej Sahary w Maroku. Trzasnąłem kilka zdjęć wschodzącego słońca, wypiłem kawę i wystawiłem do porannych promieni sztywny od mrozu namiot. W oczach tajał.

Jeśli nie byłeś wcześniej na Saharze, to Erg Chebbi robi niezapomniane wrażenie. Jest inny niż wszystko, co do tej pory widziałeś. Z płaskiej jak lotnisko kamienistej hamady wyłania się nagle wysokie na kilkadziesiąt, czy może nawet sto kilkadziesiąt metrów pasmo piaszczystych wydm. I tylko o wschodzie lub zachodzie słońca erg nabiera prawdziwie trójwymiarowych kształtów. Gdy słońce jest w zenicie, wydaje się natomiast płaski i nijaki.

Diuny, kawa i wełniane czapy

Jeżeli w nocy nie wiało, to rano wyraźnie widać odciśnięte w piasku ślady kół motorów i aut, jakie dzień wcześniej jeździły po wydmach. My też je dostrzegliśmy. I szybko ulegamy magii miliardów ton piachu. Pokonując łagodnie wznoszące się dolinki między diunami posuwamy się głębiej i głębiej. Defendery coraz częściej się stawiają, aż wreszcie definitywnie mówią „stop”. Ale co jest? Przecież tamte ślady wiodą jeszcze kilkaset metrów dalej i wyżej… Cóż, zagrzebani po brzuchy odpinamy blachy i chwytamy za łopaty. Zabawę w piaskownicy czas zacząć. Potem jeszcze kilka razy próbujemy wjechać w głąb piaskowych gór. Zawsze z tym samym rezultatem… Nie dajemy rady. Bezradni i pokonani z zawiścią spoglądamy na jakieś Pajero, które zwinnie śmiga po wydmach kilkaset metrów na wschód od nas. Ktoś wpada na genialne odkrycie, że przecież nasze auta są okrutnie zapakowane. Mamy usprawiedliwienie! Żegnamy więc Erg Chebbi i przed wjechaniem na ponoć najpiękniejszy pustynny szlak Maroka, lądujemy na kawę w legendarnej osadzie Merzouga.

To zadziwiające, że w Maroku właściwie w każdej większej osadzie można wypić dobrą kawę. W prymitywnych „cafe” często nie można zamówić nic innego niż kawę lub herbatę. Naiwni pomyślą, że może można tu jednak wypić kieliszek wina lub zimne piwo. Nic z tego. Ani białego, ani czerwonego wina. Ani zimnego, ani ciepłego piwa. Ani tu, ani nawet w promieniu kilkuset kilometrów. Chyba, że ma się własne zapasy…

A kawa? Do woli. Mocna i pełna właściwego smaku. Podana w małych szklaneczkach z grubego bezbarwnego szkła. Na szklanym spodeczku z takiego samego szkła leżą dwie kostki cukru i blaszana łyżeczka. Zwykle 4 lub 5 dirhamów za kawę. Grosze.

W drodze byliśmy już ponad tydzień, ale dopiero w Merzoudze wyjechaliśmy na właściwą część całej wyprawy. To trasa opisana przez Chrisa Scotta w jego książce „Sahara Overland”. Niczym biblia prowadzi ona każdego roku tysiące poszukiwaczy przygód przez Saharę od Maroka aż po Egipt. I my opieramy się na przewodniku Scotta. Marokańska hamada to tylko przedsmak prawdziwych pustynnych zmagań. Ale nawet tutaj kończą się żarty. Jeśli nie masz dobrej mapy i GPS, lub alternatywnie miejscowego przewodnika, to lepiej nie wyjeżdżaj na szlak. Z Merzougi w kierunku zachodnim wychodzi niby jeden dukt, jednak już po paru kilometrach gubimy właściwą pistę przez pustynię. Nie ma tu już najprawdziwszego saharyjskiego piasku, po jakim jeździliśmy jeszcze kilka godzin wcześniej. Teraz przebijamy się na zachód przez bezkres usypany z milionów mniejszych i większych kamieni. Totalna hamada. Krajobraz nie jest płaski. Wokół widzimy pasma wysokich skalnych pagórków poddane nieustannej erozji, jary, płaskowyże i wyschnięte połacie błotnych rozlewisk, które przy byle deszczu mogą powstrzymać ruch na szlaku na całe tygodnie. Na przestrzeni lat nasi poprzednicy próbowali pokonywać ten dukt w obu kierunkach wybierając najbardziej dogodny w danej chwili wariant przejazdu. W rezultacie nie ma tu jednej wyraźnej pisty, a jest raczej plątanina bardziej lub mniej wyraźnych dwóch równoległych kolein, które wrzynają się w kamienie hamady niczym głębokie rany. Liczne rozjazdy i krzyżujące się ślady kół świadczą o tym, że wielu kierowców jadących tu przed nami również błądziło. Nie pomaga GPS, bo punkt, na który mamy się kierować leży dokładnie po drugiej stronie wysokiego grzbietu skalnego, do którego właśnie dojechaliśmy. Niemal pionowa ściana. Próbujemy go objechać. Wybieramy wyraźnie lepiej rozjeżdżony dukt wiodący w lewo, na południe. Po kilkuset metrach już wiemy dlaczego wydawał się lepszy. Po prostu kończył się ślepo zawalony głazami i wszyscy na końcu doliny zawracali. Droga na północ schodziła natomiast do błotnego jeziora, które na szczęście tylko w kilku miejscach nie zdążyło jeszcze całkowicie wyschnąć. W czasie opadów na pewno nie da się tędy przejechać, więc desperaci muszą się przebić jakoś od południa. Wkrótce wyjechaliśmy na właściwy dukt. Na ekranie komputera jedziemy już dokładnie po kresce szlaku opisanego przez Scotta. Osiągamy waypoint z przewodnika.

Dzień jest słoneczny. Na niebie nie ma ani jednej chmury. Jadąc samochodem traci się poczucie temperatury, jaka panuje na zewnątrz. Gdy zatrzymujemy się z tego lub innego powodu i wyskakujemy z aut, zwykle szybko do nich wracamy po jakąś kurtkę i czapkę. Temperatura wynosi bowiem nie więcej niż 5-6 stopni, a do tego na pustyni wieje zimny wiatr. Dziwne, bo za każdym razem łapię się na tym samym. Łudzę się, że tym razem to już będzie ciepło i przyjemnie. Ale nic z tego. Jest początek stycznia i tu po prostu też jest zima.

Inny wymiar czasu

Od kilku godzin jedziemy przez najmniej zaludnioną część Maroka. Krajobraz iście księżycowy. Wokół głazy i kamienie, szaro i buro. I tylko błękitne niebo daje wiarę, że nadal jesteśmy na Ziemi. Gdzieniegdzie jakieś powykręcane drzewko lub krzew walczy o przetrwanie. Ale nie ma monotonii. Wraz z pokonywaniem kolejnych kilometrów krajobraz się zmienia. Po lewej w oddali biegnie równolegle do szlaku jakiś wysoki uskok skalny. Jego krawędź zdobią grzebienie kruszejących głazów. Gdzieś tam jest Algieria. Po prawej mijamy rozległe obniżenie terenu. Ewidentnie teren, który w czasie opadów zalewają masy wody spływające ze skalistych wzgórz. Dolinę pokrywają setki wysokich kępek suchych traw rozrzuconych niczym wyspy na bezkresie pustyni. Skrajem błotnej doliny pniemy się w górę, a ona sama wkrótce zostaje w tyle. Krajobraz nadal nie z tej ziemi. Na liczniku nie więcej niż 20-25 kilometrów na godzinę. Szybciej się nie da jechać, bo dukt to brutalna tarka. Teraz natomiast właściwy szlak wyznaczają poustawiane przez jakichś życzliwych ludzi stosiki z kamieni. Bezładna gmatwanina kolein zamieniła się jeden wyraźny dukt. Co więcej, odchodzące z rzadka odgałęzienia przegradzają rzędy kamieni jednoznacznie mówiące, że nie należy tam jechać. Wszystko to dziwi, bo pista nie była wyznaczona tam, gdzie było to najbardziej potrzebne. Wkrótce zagadka się wyjaśnia. Dojechaliśmy do niewielkiej osady na pustyni. Na drewnianym drogowskazie ktoś koślawo wykaligrafował francuskie słowo „auberge”. Zapewne można tam wypić kawę, może coś zjeść i zanocować. Znaczy, że ktoś chce zarobić na turystach. Osadę mijamy z boku. A na horyzoncie widzimy już piaskowe wydmy. Są znacznie mniejsze niż Erg Chebbi. Ale uśmiechamy się z ulgą, bo oznacza to przynajmniej pół godziny w miarę płynnej jazdy. Przed wydmami wyłania się jednak kolejna rozpadlina z wyschniętym jeziorem. I znowu plątanina kolein. Setki kierowców, którzy jechali tu przed nami poszukiwały najbardziej dogodnego przejazdu. My również skanujemy nieregularną siatkę odciśniętych w pustyni śladów, w poszukiwaniu tego właściwego, gdzie najmniej będzie trzęsło. Wskazania GPS-u nie są w takim momencie ważne. Mamy już odchył ponad trzystu metrów od szlaku i ta odległość stale wzrasta. Jeśli koleiny nie wyprowadzą nas na właściwy dukt w ciągu piętnastu, czy dwudziestu minut, to dopiero wtedy zaczniemy się tym martwić. Mimo niewielkiej prędkości za nami unoszą się tumany kurzu. Zielony Defender wybrał inną drogę i widzimy, jak jedzie równolegle do nas jakieś 250 metrów po prawej. Być może właśnie on jedzie po szlaku.

Pustynia nie jest bezludna. Nie odważyłbym się na stwierdzenie, że trafiłem w miejsce, gdzie nie stanęła jeszcze ludzka stopa. Bo owa stopa, lub nawet setki stóp, stanęły już chyba na każdym centymetrze kwadratowym pustyni. Wszak tutaj od tysięcy lat mieszkają ludzie. Jadąc po hamadzie, nawet daleko od ulepionych z gliny osad i oznaczonych na mapie duktów, można dostrzec gdzieś na horyzoncie czarne plamki. Zwykle okazują się stadkiem kóz. Większe, nienaturalnych kształtów formy to obozowiska koczujących Berberów. Nawet w wydawałoby się najbardziej bezludnym miejscu można nagle spotkać samotnego człowieka. Najczęściej siedzi w kucki gdzieś przy szlaku. Nieruchomy, jak kamień, czy krzak. Nie wiem, czy długo tak siedzi. Jedno jest pewne. Dla niego czas ma zupełnie inny wymiar. A może wcale nie wie, co to takiego czas i pośpiech?

Kolejne wyschnięte jezioro różniło się od poprzedniego, którego skrajem jechaliśmy wcześniej. Przede wszystkim nie było na nim kępek z trawą, które zmuszają do nieustannego kręcenia kierownicą. Co więcej, okazało się twarde i równe. Odparowująca stąd przez setki lat woda sprawiła, że powierzchnia, po której jechaliśmy nabrała siwego odcienia. Tym pustynnym lotniskiem można było gnać z prędkością kilkudziesięciu kilometrów na godzinę. Korzystamy z tej okazji. Po kilkunastu kilometrach dojechaliśmy do niewielkich wydm. Jasna skorupa wyschniętego rozlewiska kontrastuje z pomarańczowo-czerwonym piaskiem, brązem okolicznych wzgórz oraz błękitem nieba. Słońce miało się ku zachodowi.

Biwak pod samotną skałą

Znowu wjeżdżamy na hamadę. Bezkres usypany z milionów czarnych, przypominających bazalt kamieni wielkości pięści. Oczywiście zdarzają się tu zarówno mniejsze, jak i większe kamienie. Dukt, którym jedziemy jest jednak od nich wolny. Nie wiem, czy ktoś je poodrzucał rękami, czy też całą robotę wykonały tysiące opon, które tędy przejechały przed nami. Jedno jest pewne – każdy dobrze rozjeżdżony szlak pokrywają poprzeczne wałki określane potocznie jako tarka, bądź pralka. To dziwne zjawisko z pogranicza nauki o budowie dróg oraz fizyki jest zmorą nieutwardzonych szlaków i występuje chyba na bezdrożach wszystkich kontynentów. Chcesz jechać szybciej, ale wibracje skutecznie nakłaniają Cię do zdjęcia nogi z gazu. Gdyby się przemóc i rozpędzić auto do prędkości 90, czy 100 kilometrów na godzinę, to okaże się, że łomot znika. Sprawdziłem to na podobnych szlakach w Kanadzie i Australii. Tu jednak dukt jest zbyt kręty. Nie odważam się osiągnąć takiej prędkości. Nie chcę wywrócić auta.

Dochodzi siedemnasta. Jeszcze najwyżej pół godziny i zacznie zmierzchać. Czas znaleźć miejsce na biwak. Tymczasem na horyzoncie wśród palm rysują się kanciaste kształty jakiejś zapomnianej osady. Wioska z oddali wygląda jak stara kolonialna forteca. W kilku miejscach ponad parasol z palm wystają wierzchołki wysmukłych wieżyczek, które wskazują zapewne zarysy dawnego fortu postawionego na pustyni przez Francuzów. Być może strzegł kiedyś bezpieczeństwa karawan handlowych, które tędy zmierzały na Saharę lub miał utrwalać francuskie panowanie na pustyni. Teraz kruszał pod wpływem słońca, deszczu, wiatru, czasu. Na mapie w tym miejscu nie było nawet kropki, ale dla większości mieszkających tu ludzi to pewnie cały świat. Wieś to labirynt uliczek wiodących między sześcianami z błota, czy też gliny. Wszystkie nie mają chyba okien. Widać same drzwi. No i te płaskie dachy. Jedyne życie, jakie widać na zewnątrz to ludzie. Kilka zaknefowanych kobiet, które stoją gdzieś na rogu i rozmawiają. Kilku starców bez słowa siedzących w kucki pod jakąś ścianą. Wszyscy oni są statyczni. Stoją lub siedzą, a jak już się ruszają to bardzo powoli, jakby w zwolnionym tempie. W zasadzie nie zwracają na nas uwagi. Rzucą wzrokiem, tak odruchowo, a potem powracają do tego swojego stanu uśpienia. Jeśli cokolwiek się tu rusza, to dzieci. W Maroku one chyba nigdy nie zawiodą. Tylko one przejawiają zainteresowanie przybyszami z innego świata. Krzyczą, machają rękami, biegną na równi z jadącymi Land Roverami.

Osady ludzkie to jednak ostania rzecz, jakiej w tej chwili potrzebujemy. Wszak przyjechaliśmy taki szmat drogi, aby na kilka dni uciec od świata. W tym przypadku nawet prymitywnie żyjący Berberowie są dla nas cząstką cywilizacji. Tym, od czego chcieliśmy uciec. Nie pozostaje więc nic innego, jak jechać dalej. Słońce pada już pod bardzo ostrym kątem. Wszystko znowu nabiera trzech wymiarów. To fantastyczne, że trafiliśmy tu właśnie teraz. Kto ma wrażliwą duszę, zapamięta te chwile do końca życia.

Wokół znowu same kamienie. Czysta hamada. Autami można stanąć, ale nie ma gdzie rozbić namiotów. Może i nie jest tak tragicznie, jakby się wydawało. Szlak wiedzie nas bowiem powoli w górę doliny, a dwa skalne ramiona z lewej i z prawej przybliżają się coraz bardziej do duktu, by połączyć się czymś w rodzaju przełęczy jakieś dwa kilometry dalej, w kierunku zachodnim. Jedziemy do przodu, ryzykując że biwak będziemy rozbijać po ciemku. Kto wie, czy nie w gorszym miejscu.

Zielony złapał kolejną gumę. Trzecią? Czwartą? A może już nawet piątą? Z bieżnika wystaje pokaźny gwóźdź. Chyba łatwiej trafić szóstkę w totka, niż najechać na jedyny gwóźdź w promieniu stukilkudziesięciu kilometrów na pustyni. Ale cóż, być może dzień bez kapcia wydawałby się dniem straconym. Wkrótce po zmianie koła nastroje się jednak zdecydowanie poprawiły. Za skalnym siodłem ujrzeliśmy bowiem inną krainę. Tu jeszcze nadal świeciło słońce. Przed nami otwarła się olbrzymia piaskowa równina, na której w nieregularny sposób rozrzucone były skalne czuby wyrastające wprost z pomarańczowego o zachodzie słońca piasku. Gdzieś daleko na zachodzie majaczyły wydmy, a od południa horyzont zamykały skalne granie. GPS wskazywał jazdę na wprost, jednak naszą uwagę skupiła wielka samotna skała jakieś dwa lub trzy kilometry na południe od szlaku. Cała ósemka jednogłośnie przystała na propozycję, aby rozbić biwak za tą skałą.

To było dokładnie to, czego szukaliśmy. Szlak Scotta został na boku. Osada wystarczająco daleko, a równy piasek zachęcał do rozstawienia namiotów. Oprócz naszej skały w promieniu kilku kilometrów nie było nic innego, tylko piaseczek z bezładnie rozrzuconymi tu i tam kępkami trawy. Niby otwarta przestrzeń, ale jakaś taka przytulna. Wiał wprawdzie chłodny wschodni wiatr, ale oba Defendery ustawiliśmy nosami do siebie na linii północ-południe. Namioty rozbiliśmy blisko obok siebie po stronie zachodniej. To był ostatni moment na znalezienie miejsca na biwak. Po kilkunastu minutach zrobiło się absolutnie ciemno. Okolicę ogarniał też coraz większy chłód. Wszyscy sięgnęli więc po kurtki, czapki i rękawiczki. Godzinę później jedliśmy już prawdziwy makaron penne w sosie pomidorowym z kukurydzą, oliwkami i co tam jeszcze było pod ręką w skrzyniach z prowiantem. Ktoś wyjął butelkę łyskacza, ktoś pozmywał naczynia, jeszcze inny ktoś zrobił gorącą herbatę. Ten dzień nas wymęczył, ale przecież tyle się działo. To był przecież dzień zachwytu. Zachwytu Saharą. A teraz nadszedł czas na odpoczynek po całodziennej jeździe. Zapanowała cisza. Taka kompletna, jak na prawdziwym końcu świata. Nikt nic nie mówił. I wsłuchiwaliśmy się w tą ciszę. Takie chwile nie zdarzają się zbyt często. Ale dla nich warto się tak daleko telepać. I w tej ciszy wszyscy zniknęli. W namiotach, oczywiście.

 

Tekst : Tomasz Gdawiec
Zdjęcia : Tomasz Gdawiec

...a może to też Cię zainteresuje:

Skoda dla TOPR

Ekipa ratowników Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowania Ratunkowego rozszerzyła swoją flotę o nowe wsparcie techniczne w postaci aut: ŠKODY Octavia Combi i

Czytaj dalej >>