Parę dni w Indyjskim Tybecie
Prawie robi różnicę, każdy wie jaką. Przyjęło się, że dach świata jest w Tybecie, zaś ten właściwy Tybet tylko w Chinach. Ale ten dach świata odnaleźliśmy także w Indiach, w Kaszmirze i Ladakhu. I o tym „prawie” dachu świata, któremu niewiele brakuje do właściwego, będzie ta opowieść.
Świat się zmienia i rozwija błyskawicznie, na naszych oczach. Widać to doskonale w Afryce, w naszej Europie czy Ameryce Południowej. Natomiast w Indiach, drugim co do zaludnienia kraju świata, czas w dalszym ciągu jakby stał w miejscu. Oczywiście buduje się nowoczesne domy i infrastrukturę, widać nowe samochody i samoloty, wszędzie dostępny jest Internet, autostrady powstają nawet szybciej niż u nas, ale ulica w dalszym ciągu wygląda tak samo jak kilkanaście czy kilkadziesiąt lat temu i właśnie to „w dalszym ciągu” stanowi o kolorycie tego kraju.
Himahal Pradesh
Podróż znów zaczynamy w Delhi. Potem Chandigarh i Shimla. Do tego ostatniego miasteczka, położonego już na wys. 2 000 m n.p.m. docieramy kolejką wąskotorową, tą samą, którą podróżowali WiceRoy’e i angielska, kolonialna śmietanka w drodze do swoich letnich rezydencji. Nawet odrestaurowane wagoniki pamiętają jeszcze świetność „Perły w Koronie” imperium brytyjskiego. Sama Shimla jest bardzo malowniczo położona, typowe miasto „tarasowe”, gdzie wszystkie domy położone są na zboczach okolicznych wzgórz. Tym razem rezygnujemy z hotelu i nocujemy w domu miejscowego notabla, podobno bardzo wpływowego polityka. Hindus zaprasza nas do siebie, bo interesuje go Polska a zwłaszcza nadzorowane przez niego kontrakty z Bumarem, no i gdy spotka przypadkowych Polaków, jest bardzo pomocny. Mamy więc możliwość przekonania się, jak wygląda wnętrze lokalnego dużego domu, typowa hinduska rodzina i porozmawiać o współczesnych Indiach. Taka normalna, zdrowa gościnność miejscowych ludzi jest wprost urzekająca.
Następnego dnia rano dojeżdżają do nas Mahindry Scorpio, indyjskie wynalazki 4×4, nie powiem, całkiem wygodne auta. Jak na SUV-y są całkiem niezłe, mankamentem jest tylko ich słaby silniczek powodujący drastyczny spadek mocy przy włączonej klimatyzacji, co ma niebagatelne znaczenie np. podczas wyprzedzania pod górkę tabunów indyjskich ciężarówek. Zwiedzamy w Shimli pałac Wicekrólów, w miejscu gdzie Mahatma Ghandi negocjował niepodległość Indii a teraz znajduje się duża biblioteka. Jeździmy chwilkę po miasteczku i kierujemy się w stronę Dharmasali, siedziby rządu Tybetańskiego na uchodźstwie oraz rezydencji Dalajlamy. Docieramy do celu już po zachodzie słońca, nocując na starym mieście wśród pielgrzymów i Tybetańczyków. Nasz hotel jest przedziwny, budowany jakby do góry nogami. Wsiada się do windy i naciskając na 5-te piętro nagle zjeżdża się w dół. Pierwsze piętro jest na poziomie ulicy, 6-te gdzieś na samym dole. Dlaczego? Otóż hotel jest przyklejony do stromego zbocza, na górze jest miasto a na dole – śmietnik i dalsza część zbocza. Proste? Jasne, że proste. I niesamowite.
Siedziba Dalajlamy jest skromna i niewyszukana. Nie jest to zabytkowa świątynia tylko obiekt powstały w latach 70-tych, w czasie, gdy Indie przyjęły Tybetańczyków pod opiekę. Przybywa tutaj masa ludzi z całego świata, szukając swojej drogi życia i odpowiedzi na proste pytania. Widzimy Japończyków, Amerykanów, Europejczyków modlących się i oddających medytacji. Oglądamy wieczny ogień przyniesiony z Lhasy, szafy z manuskryptami i zwojami, sale modlitw oraz kuchnię, czyli zaplecze tego kompleksu. Jedziemy dalej. Mamy dziś do przejechania jeszcze ok. 200 km do miejscowości Dalhousie. Pierwszy raz wspinamy się na wysokość ponad 3 200 m, jedziemy lesistymi zboczami, mijamy tarasowe pola ryżowe, co chwila wpadamy w chmury i z nich wyjeżdżamy. Himahal Pradesh jest ładny. Do Dalhousie dojeżdżamy wieczorem, bowiem na krętych indyjskich drogach nasza przeciętna prędkość nie jest większa niż 40 km/h. Nocujemy w hoteliku położonym nad ogromną doliną co i rusz wyłaniającą nam się z chmur. Mamy także czas na poszwendanie się po lokalnych sklepikach i bazarach, wizytę u fryzjera, czyszczenie butów u ulicznych czyścicieli. Słowem –jesteśmy prawdziwymi turystami.
Kaszmir
Wąska droga do Kaszmiru poprowadzi przez malowniczą i bardzo głęboką dolinę. Kiedy uświadamiamy sobie, że tędy przewozi się całe zaopatrzenie dla kilku milionów ludzi zamieszkujących Srinagar i okolice, nie dziwi w ogóle niemożebny ruch oraz kawalkady ciężarówek, mijających się na centymetry nad przepaściami. Po długiej jeździe przekraczamy granicę z Kaszmirem. Przejeżdżamy przez ufortyfikowany tunel Jawahal, będący niejako bramą do tego regionu. Sam Srinagar jest olbrzymim miastem, w którym współmieszkają ze sobą muzułmanie i hinduiści, miastem będącym niegdyś oddzielnym księstwem, które nigdy de facto nie było pod panowaniem brytyjskim – zawsze Radżowie Kaszmiru prowadzili niezależną politykę i udawało im się cały czas utrzymywać w miarę niezależny status. Zwiedzamy XI-wieczne meczety, X-wieczne świątynie hindu, pełne kwiatów ogrody i pałace Radży. Mieszkamy, jakżeby inaczej, na uroczym houseboacie, na czyściutkim (co nie jest w Indiach normą) jeziorze Dal. Tutaj kończy się dla nas czysta turystyka – zaczyna się trudniejsza wyprawa. Droga do Ladakhu nie zawsze jest utwardzana i często nieprzejezdna przez zawały. Zaraz za Srinagarem wjeżdżamy powoli pod górę aż do Sonamarg, gdzie droga nagle wspina się aż na przełęcz Zojla (3 578 m n.p.m.). Tutaj praktycznie zamiera ruch samochodowy, bowiem poza długimi kolumnami wojskowych ciężarówek, większość podróżujących zatrzymuje się w świętym dla hinduistów miejscu jakim jest Amarnath, jaskinia położona na wysokości 3 888 m n.p.m., w której zgodnie z fazami księżyca rośnie i maleje wielki lodowy śiwalingam (stalagmit). Hinduskie yatry (pielgrzymki) do tego miejsca odbywają się od 5 000 lat. Za przełęczą Zoila zaczyna się Tybet.
Ladakh – dach świata
Wjazd do tej tajemniczej krainy jest mocny. Po krótkiej drodze i zjeździe serpentynami otwiera nam się widok na przepiękną gonpę (świątynię) Lamayuru. Wypisz-wymaluj, dokładnie taka sama jakich jest wiele w Tybecie. Ladakh jest jedyną prowincją dawnego Państwa Tybetańskiego, która nie leży w granicach Chin. I dzięki temu buddyzm tybetański zachował się tutaj w niezmienionej formie od tysiącleci. Chodzimy po glinianych gzymsach, obracamy wiekowe młynki modlitewne, oglądamy manuskrypty z rozważaniami filozoficznymi Tybetańczyków, rozmawiamy z lamami. Przekraczając przełęcz, w wieloetnicznych Indiach poznajemy kolejną, bardzo starą i wyrazistą kulturę.
Nasza droga biegnie dalej do Leh, wzdłuż Indusu. Po drodze mijamy Drass i zatrzymujemy się na nocleg w Kargil, mieście będącym świadkiem ostatniej małej wojenki między Indiami i Pakistanem. Następnie przekraczamy kolejne przełęcze mające już nawet koło 4 500 m n.p.m., podziwiamy czorteny (tybetańskie stupy czyli budowle sakralne), torany (bramy do stup), gonpy i pałace. I aklimatyzujemy się na wysokości. Mimo że poruszamy się samochodami, wysokość daje nam się we znaki już teraz. A co dopiero będzie na Khardung La? Do Leh docieramy wieczorem i wybieramy się na zwiedzanie miasta. Mimo że stanowi ono mekkę dla trekkingowców z całego świata, zachowało jeszcze charakter prowincjonalnego, himalajskiego miasteczka, gdzie miejscowi sprzedają z chodnika warzywa, funkcjonują lokalne bazarki, a życie nie kręci się wokół tysięcy białych turystów. Czas na wysokie góry. Jedziemy na najwyższą dostępna samochodem przełęcz w Indiach czyli Khardung La. Według GPS-a właśnie przekraczamy 5 640 m n.p.m. Mamy przepiękną pogodę i widok na K-2, Gasherbrum I i II oraz Nanga Parbat, co uświadamia nam, gdzie właściwie jesteśmy…. Zjeżdżamy na dół do Nubra Valley. Jest to przepiękna zielona dolina w środku Himalajów. Jedziemy zobaczyć najprawdziwsze piaskowe wydmy w Hunder, które nie wiadomo, skąd się tam znalazły, kilka gonp z najpiękniejszą Diskit Gonpą na czele, wielki posąg Jampa Buddy i zagubione wioski, w których od 600 lat ludzie mówią w zupełnie innym języku niż w Leh.
Wracamy do Doliny Indusu, znów przekraczając Khardung La. Mamy w planie jeszcze wizytę w kilku świątyniach takich jak Hemis, Chamba, Jo Khang i Sankar, a dalej prawie 500-kilometrową przeprawę nieutwardzana drogą do Manali. Jest to drugi szlak, którym można dotrzeć latem do Ladakhu – zimą obie drogi są całkowicie zasypane i nieprzejezdne. Wreszcie mamy trochę lekkiego off-roadu, przekraczamy jakieś rzeczki w bród, trochę się kopiemy i wyciągamy z głębokiego piachu przypominającego szarą mąkę. No i cały czas jedziemy na wysokości grubo powyżej 4 500 m n.p.m. Przekraczamy trzy przełęcze powyżej 5 000 m n.p.m. i pomagamy miejscowym z zepsutym samochodem. Po noclegu namiotowym w Sarchu (na wysokości 5 200 m n.p.m.) oraz staniu w długiej kolejce ciężarówek w śniegu i deszczu – pogoda za przełęczą Rotang nagle się zmienia, docieramy do Manali, zimowej „stolicy” Indii. Praktycznie wyprawa dobiegła końca.
Taj Mahal
Dalszy plan to przelot z Kullu do Delhi lokalnym samolotem i dalej pociągiem do Agry, żeby zobaczyć Taj Mahal, jeden z cudów świata. Niestety pogorszenie pogody uniemożliwiło start samolotu z lotniska położonego wzdłuż głębokiej doliny i trzeba było awaryjnie jechać całą noc wynajętym busem do Delhi, co samo w sobie stanowiło ekstremalną przygodę – w indyjskim ruchu ulicznym, po budujących się drogach, wśród ciężarówek i z kierowcą co chwila wciągającym nosem coś na kształt kresek, prosto z rozłożonej gazety. Hinduscy bogowie mieli nas jednak w opiece, więc dotarliśmy do Agry, jako ukoronowanie wyprawy zwiedziliśmy Taj Mahal i spokojnie wróciliśmy do Delhi na nocny samolot. Indie po raz kolejny zachwyciły nas unikalnymi krajobrazami i wrażeniem, że off-road, choć jakże inny niż na pozostałych kontynentach, może być tutaj równie ekscytujący.
autor: Michał Synowiec, www.globtroter4x4.pl, zdjęcia: autor
Artykuł archiwalny z numeru 5/2013