Odrestaurowanie starego forda kosztowało wiele wysiłku. To była długa i żmudna praca. Na mojej drodze pojawiały się liczne przeszkody, z którymi musiałem walczyć. Jednak efekt finalny wszystko wynagrodził. Ford F150 zyskał nowe życie.
Cała historia zaczęła się w 2012 r. od wyszukania aukcji, na której znalazłem wrak Forda F750. Pojazd był zeżarty przez rdzę i nie miał większości części, które czyniłyby go mobilnym. Jednak model od razu przypadł mi do gustu. Z zaciekawieniem przejrzałem parę stron z takimi samochodami. Po kilku dniach przemyśleń i wybiórczego liczenia, stwierdziłem, że zakup auta nie zrujnuje mojego portfela, a jego cena będzie mieściła się wyznaczonym przeze mnie budżecie. Nie chciałem ryzykować, więc limit określiłem na 1 000 zł. Wiedziałem, że przy takiej kwocie zakupu w razie niepowodzenia odzyskam pieniądze, sprzedając wrak na złom, tym samym wyjdę na zero.
Z takim nastawieniem pojechałem na podany na aukcji adres. To, co tam zobaczyłem, rozpaliło we mnie iskierkę nadziei. Po dokładnych oględzinach wraku okazało się, że kilka prawie nieosiągalnych elementów było na swoim miejscu i to w stanie, który dawał szanse na ponowne ożywienie.
Plan
Po wstępnym złożeniu części, zacząłem robić listę brakujących elementów. Zrobiłem też miniplan, który miał pokazywać, w jakim kierunku powinien zmierzać projekt. Poszło mi całkiem sprawnie. Miłość do off-roadu wzięła górę, dlatego pierwszym elementem na mojej liście był napęd na cztery koła. Drugą pozycję zajmował widlasty silnik. Na trzecim miejscu postawiłem bezawaryjność i łatwy dostęp do części zamiennych. Jako czwarty figurował podpunkt z zapisem o niedążeniu do oryginału, a spełnieniu własnych wizji i zapewnieniu maksymalnej frajdy z jazdy. Najważniejszym zapisem jednak było to, aby w Polsce nie spotkać drugiego takiego pojazdu. Mój ford miał być jedyny w swoim rodzaju.
Skoro plan był gotowy, przyszedł czas na jego realizację. Musiałem jednak znaleźć ludzi, którzy pomogą mi urzeczywistnić zapisaną na kartce papieru wizję. W tym miejscu zaczęły się schody. Blacharzy, którzy jedynie zmarnowali mój czas, spotkałem kilku. Każde z tych spotkań kończyło się fiaskiem. W końcu jednak trafiłem na Tofika. Już podczas pierwszej naszej rozmowy znaleźliśmy wspólny język, a efekty pracy tego fachowca zrobiły na mnie piorunujące wrażenie. Chciałem również zweryfikować umiejętności znanych mi mechaników. Selekcji dokonałem głównie biorąc pod uwagę ich doświadczenie w naprawie i renowacji aut terenowych. Pięciu kandydatów spełniło moje wymagania, jednak wszystkich łączył wspólny mianownik – niedotrzymywanie terminów. Pozostało mi jedno – uzbroić się w cierpliwość.
Skoro czas nie był po mojej stronie, postanowiłem wybrać mechanika, którego CV obfitowało w modyfikacje terenówek. Po przedstawieniu mu mojej wizji i ustaleniu kosztów całej imprezy,
wzięliśmy się do pracy.
Trudne decyzje
Z biegiem czasu pojawiły się trudne decyzje, które musiałem podjąć. Pierwsze rozterki dotyczyły tego, jak skompletować układ napędowy. Jak na amerykańskie auto przystało, pod maską miejsca było aż nadmiar. Nie trzeba było więc toczyć wojen, żeby wszystko się zmieściło. Zgodnie z drugim punktem mojego planu, szukałem dostępnych na naszym rynku jednostek napędowych w układzie V8. Wybór padł na popularny w motosporcie silnik 1UZ-FE ze zmienną fazą rozrządu. Jednostka jest seryjnie zakuta, a jej moc wynosi 280 KM. Silnik sparowaliśmy z 7-stopniową, automatyczną skrzynią biegów.
Kiedy temat silnika był już zamknięty, przyszła kolej na napęd, oczywiście na cztery koła. W tej kwestii również pojawił się problem, który dotyczył tego, jak bezawaryjnie zamontować układ na obie osie. Uciekłem się do myśli niemieckich konstruktorów i rozwiązań stosowanych w G Klasie. Postawiłem na niezależny reduktor połączony wałkiem ze skrzynią biegów.
Proces wyboru i montażu mostów przebiegł bardzo sprawnie. Postawiłem na dwa sztywne mosty na sprężynach. Wiedziałem, że rozwiązania muszą poradzić sobie z kołami o maksymalnej średnicy równej 45-cali.
Wszystko szło jednak zbyt pięknie, aby mogło być prawdziwe. Opieszałość niektórych specjalistów doprowadziła mnie do szewskiej pasji. Chciałem już zaniechać dalszych prac i sprzedać to, co do tej pory udało mi się zbudować. Na szczęście byli wokół mnie ludzie, którzy uświadomili mi, że bardzo żałowałbym takiej decyzji. Zacisnąłem więc zęby i zacząłem projektować części, których brakowało, a których dostępne zamienniki nie odpowiadały moim wymaganiom. Na pierwszy ogień poszła kolumna kierownicy i układ zmiany biegów.
Magia
Wspomniany już wcześniej Tofik działał nader skutecznie. Czasami miałem wrażenie, że pracuje wbrew wszelkim prawom logiki. Próbowaliśmy nadgonić stracony czas, ale nadszedł moment, w którym musiałem odnaleźć jeszcze dwóch magików, którzy pomogliby w realizacji projektu Ford F150.
Pierwszym z nich był tokarz, Pan Grzegorz, który perfekcyjnie zrealizował moje nie zawsze precyzyjne życzenia odnośnie detali wykończenia, a te musiały lśnić. Chrom nie leży w moim guście. Stal kwasoodporna spełniała moje wyobrażenie o bezwarunkowo męskim aucie, w którym nie mogło być mowy o żadnym tworzywie sztucznym.
Drugim czarodziejem był tapicer. Ten, bez kropli potu na skroni, stworzył tapicerkę, która marzyła mi się od czasów szkolnych, kiedy to po raz pierwszy zobaczyłem amerykańskie Hot Rody.
Prace szły sprawnie. Na koniec zostawiłem dopieszczenie wyglądu zewnętrznego auta. Mam tutaj na myśli oczywiście wybór koloru karoserii oraz zamontowanie zderzaków i progów. Z tym pierwszym uporałem się sprawnie. Szarość i czarny mat to połączenie, które podobało mi się od zawsze. Czułem, że w tym aucie będzie robić robotę. Zderzaki, bez niepotrzebnych zmyłek, postanowiłem zrobić sam. Efekt finalny w pełni mnie zadowala i, nieskromnie mówiąc, napełnia dumą.
Ostatnim, ale jakże istotnym, elementem tej układanki była elektryka. Nie ukrywając, ten aspekt renowacji auta spędzał mi sen z powiek. Zaufany elektryk, z racji natłoku własnych spraw, nie mógł mi pomóc. Przez dłuższy czas czas szukałem kogoś, kto podjąłby się niezbyt wymagającego, moim zdaniem, zadania.
Po kilku odmowach zdecydowałem się na pomoc elektryka, co do którego umiejętności miałem pewne wątpliwości. Po kilku dniach wytężonego wysiłku działanie całego układu elektrycznego stało się faktem. Wrodzona ciekawość i chęć dopieszczenia projektu kazały mi uważnie przyjrzeć się wykonanej pracy. Gdy zajrzałem pod maskę, okazało się, że podstawowym elementem spajającym układ w całość są… trytytki. Na tym etapie zakończyła się nasza współpraca. Przez kolejne trzy dni samodzielnie pracowałem, by nadać temu spaghetti wizerunek wiązki samochodowej. Uwierzcie mi, to nie było proste zadanie.
Testy
Kiedy ten etap miałem za sobą, pozostało mi już tylko jedno – jeździć i testować. Długo czekałem na tę chwilę, ale kiedy siadłem za sterami mojego Forda, wiedziałem, że cały wysiłek, który włożyłem w renowację pojazdu, opłacił się, a efekt finalny przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Pierwsze jazdy testowe miały zweryfikować ewentualne błędy, które mogłem popełnić podczas prac renowacyjnych, i prowadzić do wyeliminowania wszelkich usterek. Okazało się jednak, że tych było naprawdę niedużo.
Realizacja tego projektu sprawiła mi wiele frajdy. Wiem, że nie jest to ostatnie słowo. Już szukam następnego pojazdu, którego naprawa i modyfikacja będzie cieszyła tak, jak prace nad Fordem F150.