Wina, wina dajcie!
Jest taki kraj winem płynący, górskimi pejzażami obezwładniający i z życzliwych ludzi słynący… Brzmi jak wstęp do bajki opowiadanej na dobranoc? Owszem! Tyle, że to podróżnicza, kulinarna oraz off-roadowa bajka. I na dodatek moja własna. Zapisałam ją na 1 920 kilometrach przejechanych przez ten kraj w ciągu intensywnych 11 dni, rozpościerających się od ciepłych wód Morza Czarnego w Batumi po serpentyny jednej z najbardziej niebezpiecznych dróg świata, która wiedzie w samo serce Tuszetii – do Omalo, czyli tam, gdzie zostawiłam swoje serce skradzione przez… Gruzję!
Mottem tego małego kraju, leżącego na pograniczu Europy i Azji, powinno być „no problem”. Ta myśl zaświtała mi w głowie już w momencie, gdy upchnięta w rozklekotanej taksówce, wiozącej mnie z lotniska wraz z bagażami i moimi współtowarzyszami podróży, obserwowałam styl i charakterystykę jazdy po gruzińskich ulicach. Bo ciężko tu mówić o jakichkolwiek regułach. Na trzech pasach obwodnicy Tbilisi jeździć, jakby było ich pięć? No problem! Dopuszczać do ruchu pojazdy, o których wiadomo jedynie tyle, że mają cztery koła, silnik i kierownicę, bo całej reszty brak? No problem! Mieć w głębokim poważaniu liczne radiowozy jeżdżące z wiecznie włączonymi kogutami? No problem! A było to dopiero preludium do życiowej filozofii Gruzinów, bo dzień w Tbilisi przecież dopiero się rozpoczynał. I to jak! Próbując zlokalizować w typowej, ogromnej tbiliskiej kamienicy wynajęte przez internet mieszkanie, naruszyłam mir domowy miłej Gruzinki, która – jak się później okazało – była Armenką, jej sąsiadka oraz przyjaciółka – Azerbejdżankami, a w samej kamienicy mieszkał cały zlepek kulturowy, co jest typowe dla Gruzji, ale o tym jeszcze nie wiedziałam. Tak typowe jak supry, czyli gruzińskie uczty, będące centrum życia towarzyskiego Gruzinów, podczas których wznoszone są liczne toasty. Najczęściej winem, ale jak się szybko okazało również ukraińską wódką. Jak szybko? Dosłownie tyle, ile potrzeba na porzucenie walizki w odnalezionym mieszkaniu i przyjęcie zaproszenia do wspólnego tańca na podwórku, pomiędzy suszącym się praniem a zaparkowanymi samochodami. Taniec przypominał trochę nasze weselne kaczuchy, ale już smak domowego wina nie przywodził na myśl niczego, czego próbowałam wcześniej w życiu. Patrząc na suto zastawiony stół i twarze współbiesiadników błyszczące z przejęcia i świateł tbiliskich latarni ulicznych, szybko zrozumiałam, że Gruzja będzie jeszcze lepsza, niż o tym czytałam czy słuchałam w opowieściach osób, które część siebie zostawiły w tym kraju, gdzie radość życia czyha na każdym kroku.
W teren!
A jaki był nasz kolejny krok po przebudzeniu dnia następnego? Jedyny i słuszny, czyli odbiór samochodów! Wybrałam dla siebie Nissana Patrola z silnikiem 4.2 i manualną skrzynią biegów. Na widok mojego kompana na 11 dni w trasie aż zabłyszczały mi oczy. Te cztery kółka miały być moim domem podczas pobytu w Gruzji, bo nie wyobrażałam sobie innej formy poznania tego kraju niż wyjazd turystyczno-biwakowy, mimo że straszono mnie śniegiem, mrozem i całą plejadą zjawisk atmosferycznych.
Odbieramy nasze auta! Biurokratycznymi pytaniami wzbudzamy rozbawienie u właściciela firmy specjalizującej się w wynajmie samochodów terenowych: Dokumenty? Dowód rejestracyjny? Proszę Was… to Gruzja. Dowiadujemy się również, że w tym kraju możemy zostawić otwarte pojazdy z kluczykami w stacyjce oraz że możemy zapłacić za wynajem terenówek po powrocie do Tbilisi. Nikt nie chce od nas żadnych kserokopii paszportów czy praw jazdy. Ba! Nikt nie pyta, czy takowe posiadamy. Składamy szybki podpis na świstku papieru pełniącego funkcję umowy wynajmu i… auta są nasze. No tak, zapomniałabym: no problem!
Wierząc, że wyjazd z Tbilisi również odbędzie się w takiej samej, bezproblemowej wersji, nie śpieszymy się dnia następnego, ani z pakowaniem, ani z zakupami na drogę, co powoduje, że wjeżdżamy w istne apogeum tętniące klaksonami, którego nawet Google Maps nie ogarnia. Nakazuje skręcać tam, gdzie skręt jest zabroniony, nie widzi skrzyżowań ani zjazdów. Co więc pozostaje? Jazda na azymut! W to mi graj! Kobieta za kierownicą jest tu tak rzadkim zjawiskiem jak pełnowartościowe, nieobite auto z wszystkimi zderzakami i reflektorami. Wykorzystuję ten fakt i bardzo szybko łapię technikę spychania, przepychania i wpychania się wszędzie tam, gdzie aktualnie tego potrzebuję. Ale to nie ja zgarniam całą glorię chwały i nie ja błyszczę niczym dobrze oszlifowany brylant, bo rolę tę przejął Maciek wraz ze swoją ekipą, która na kołach przyjechała do Gruzji z… Gdańska. Nissanem Patrolem Y60. Powtarzam: z Gdańska. 3 600 kilometrów samej dojazdówki, na dodatek przez Rosję. I to właśnie oni wzbudzają największe poruszenie na drodze. Wyliftowany Patrol z całym załadunkiem prezentuje się na ulicach Tbilisi bardzo dostojnie, ale zdecydowanie bardziej do twarzy będzie mu w gruzińskim interiorze, czyli tam, gdzie się właśnie udajemy!
Pierwsze dni nie rozpieszczają nas ani pogodą, ani temperaturami. Badamy Gruzję we mgle i deszczu. Pierwszy biwak w okolicy miejscowości Achalkalaki odhaczamy na wysokości prawie 2 tys. m n.p.m, co powoduje, że z bagaży ewakuują się wszystkie czapki i rękawiczki, ale za to poranne widoki wynagradzają wszystkie niedogodności. Czy my jesteśmy na Marsie? Bo wszystko tu takie czerwono-pomarańczowe i jakieś kosmiczne. Wszystko w głowie trafia do odpowiedniej szufladki, problemy nie istnieją, a odpowiedzi znajdują się zanim padają pytania…
Smak Gruzji
Apetyt rośnie z każdym kolejnym dniem. I to na wszystko. Na kolejne kilometry, kolejne chaczapuri, kolejne spotkanie z kulturą gruzińską i może kieliszek wina? Marzenia spełniają się tutaj dosłownie od niechcenia; tak po prostu. A dzieje się to na przykład tak: ogromna nawałnica przegania nas z gór, lądujemy w Achalciche, mieście słynącym z bajecznego zamku Rabati, ale nam już na zawsze będzie kojarzyło się z najbardziej zaskakującą kolacją w całej Gruzji. Wybieramy pierwszą z brzegu, otwartą knajpkę. Po wejściu od razu dobry znak – przy stolikach siedzą sami Gruzini, zero turystów. Zamawiamy co drugą pozycję z karty. Podczas gdy nasze żołądki nerwowo wypatrują czegokolwiek wydawanego z kuchni, podchodzi do nas uśmiechnięty jegomość w średnim wieku i oznajmia, że spędza wieczór z przyjaciółmi, którzy mają zamiar za chwilę potańczyć, a że są przedstawicielami Armii Gruzińskiej, zależy im, abyśmy oglądali przedstawienie, ale w żaden sposób nie uwieczniali całego zajścia. Cóż to było za show! Szczególnie, gdy do kółeczka dołączyła nasza rozbawiona banda. Towarzystwo tak się rozochociło, że dopiero znaczące spojrzenia kelnerki, która wypalała nam dziury w plecach, zmusiły nas do opuszczenia lokalu. Oczywiście z ogromnym żalem, ale obietnicą na ustach, że za rok o tej samej porze… W końcu Polak-Gruzin dwa bratanki i do tańca, i do… do spania ekipa! Przed nami ponad tysiąc kilometrów trasy i cała Gruzja do zobaczenia…
Niezapomniane
Na mapie Gruzja jest niewielką plamką w otoczeniu gigantów. Będąc tam, zrozumiałam, że jest odwrotnie. Gruzja to podróżniczy gigant! Jednego dnia oglądamy skalne miasto Vardzia, jemy obiad nad nieskazitelnym Jeziorem Zielonym, a wieczór spędzamy w kolejnym oszałamiającym miejscu biwakowym. Które z nich zaparło nam dech w piersi? Prawdopodobnie co drugie, ale to lodowaty poranek w najwyżej położonej wiosce Europy – Ushguli – najbardziej wyrył się nam w pamięci. Śniadanie z widokiem na najwyższą górę Gruzji, Szcharę (5 068 m n.p.m), zakasował wszystkie podróżnicze momenty, jakie do tej pory dane było mi przeżyć. Noc w kambodżańskiej wiosce położonej w środku dżungli, czy przejazd skuterem przez Sajgon w godzinach szczytu okazały się bladym wspomnieniem w momencie, gdy siedząc na bagażniku dachowym, piłam poranną kawę z oczami karmiącymi się tym, co nieopisywalne. Chociaż mogłoby być cieplej… Tym z Was, którzy mają w planach zakochać się w Gruzji jesienną porą, zdradzę coś, czego nie dowiedziałam się od nikogo wcześniej. Gwarantem wygodnego biwaku jest klimatyczne ognisko, ale żeby to ognisko rozpalić, potrzebujecie drewna. Myślicie sobie, że to żaden kłopot? I tu Was mam! Otóż drewno w Gruzji, szczególnie w regionach wysokogórskich, jest dobrem luksusowym. Tak luksusowym, że nie chciano nam go odsprzedać. Nasza pielgrzymka w poszukiwaniu tego surowca okazała się bezowocna: od jadłodajni, przez rozpadającą się szopę szumnie nazywaną sklepem, po piekarnię, gdzie stosy równiutko ułożonego drewna tylko z nas kpiły, bo właściciel nie dał się ruszyć ani za żaden grosz, ani za żadne prośby. Dopiero lokalny wirażka dumnie parkujący swojego konia przed piekarnią okazał się naszym wybawieniem. Kazał jechać za sobą i pognał tak szybko, jak tylko pozwalała mu ułańska fantazja i dobra wola konia. Nam nie poszło tak sprawnie, bo okazało się, że wąskie dróżki w malutkiej wiosce nie są przystosowane do jazdy Nissanem Patrolem, ponieważ ten jedyne, co potrafi to zaklinować się pomiędzy drewnianymi ogrodzeniami. Po raz kolejny podczas całej wyprawy okazałam się kolorytem w gruzińskiej scenerii, ale koniec końców zdobyliśmy upragnione drewno. Towarem wymiennym okazała się butelka wódki. Już sama nie wiem, komu było cieplej tej nocy…
Coraz bliżej końca
Dzień za dniem, kilometr za kilometrem – nieubłaganie zbliżaliśmy się do końca naszej wyprawy marzeń po Gruzji. Idealną klamrą spinającą wyjazd i powrót do Tbilisi miała być wizyta w Omalo. Mieliśmy świadomość, że będzie zachwycająco, że wysokogórskie pejzaże będą nas rozpieszczać, że będziemy poruszać się po jednej z najniebezpieczniejszych tras na świecie, o czym przypomną nam liczne kapliczki oraz widok porażających przepaści. Ale nikt z nas nie spodziewał się kilkugodzinnej drogi przez jedyną w swoim rodzaju off-roadową bajkę wijącą się wąskimi, stromymi serpentynami, wiodącymi do serca Tuszetii – wioski Omalo. Wyjeżdżając zza tysięcznego zakrętu miałam w głowie jedną, jedyną myśl. No może dwie. Pierwsza dotyczyła ogromnych Kamazów, z którymi mijaliśmy się w tak absurdalnie niebezpiecznych miejscach, że do dzisiaj nie rozumiemy, jak to możliwe. Druga myśl, która kołatała się w głowie, nie dawała mi spokoju – jak to możliwe, że na końcu tej drogi znajduje się jakakolwiek osada ludzka. To przecież wbrew logice! Owszem – jest pięknie, ale rejony, które eksplorowaliśmy są tak skrajnie niedostępne, że chęć osiedlenia się na tym końcu świata zakrawa o absurd. I w połowie tej myśli przed moimi oczami ukazał się obrazek wyjaśniający wszystko. Rozległa dolina otoczona szczytami Kaukazu Wielkiego, oświetlonymi na fioletowo przez zachodzące słońce w oprawie dziko biegających koni, wprawiła nas w osłupienie. Wrażenia całego dnia odbiły się na nas tak mocno, że po rozłożeniu obozu, już po zmroku, w zupełnej ciszy, wlepialiśmy oczy w najbardziej rozgwieżdżone niebo na świecie. Mało tego, całe było nasze! Od granicy z Rosją, którą mieliśmy na wyciągnięcie ręki, przez przełęcz Abano, którą pokonywaliśmy w chmurach, aż po Kachetię ociekającą aromatycznym winem, którym to celebrowaliśmy zakończenie wyprawy i powrót do Tbilisi.
Ale nie można mówić o stuprocentowym powrocie, bo w takim kraju jak Gruzja, zostawiasz część siebie, by mieć miejsce na wszystkie wspomnienia i emocje, jakie generuje podróżowanie z delikatną nutką adrenaliny. No dobra, momentami było jej pod dostatkiem, ale właśnie po to się żyje! Żeby oddychać, jeść, pić, tańczyć i poznawać nieznane!
NIEZBĘDNIK PODRÓŻNIKA – Gruzja
CEL PODRÓŻY
Gruzja
ODLEGŁOŚĆ W LINII PROSTEJ
około 2 400 kilometrów
DOKUMENTY
ruch bezwizowy
WALUTA
lari gruzińskie (GEL) 1 GEL to około 1,5 złotych
KONSULAT
Ambasada Polska w Tbilisi ul. Braci Zubalaszwili 19
ZALECENIA MEDYCZNE
brak specjalnych wymagań
WARUNKI ATMOSFERYCZNE
zależne od regionu: lata upalne, częste opady ulewnego deszczu, zwłaszcza w górach, gdzie pogoda zmienia się kilka razy na dobę, dlatego należy zachować szczególną ostrożność przy planowaniu trasy
PALIWO
około 2,2 GEL za litr benzyny, warto zatankować „pod korek” przed wyjazdem do Tuszetii i Chewsuretii
WODA
kilkanaście rodzajów, w tym znana Borżomi dostępna w sklepach, liczne źródła przy drogach, zwłaszcza w górach
NOCLEGI
od noclegów „pod chmurką” do hoteli o wysokim standardzie – zależnie od upodobań i zasobności portfela podróżnika, za 15-20 GEL od osoby można przenocować w hostelach lub domach gospodarzy, nocleg w motelu to koszt około 50 GEL
autor: Eliza Urbańska, zdjęcia: autor, Kinga Trzeciak-Sieprawska
Artykuł z numeru 6/2019