Siedzę w cieniu Toyoty w Pamirze i czuję, że to ja jestem centrum swojego wszechświata. Takie głupoty pisze się po trzech prawie bezsennych nocach. Wczoraj powtórzyłem rytuał grilla w łóżku. Zacząłem na wznak, po pół godzinie lewy bok, potem na brzuch i na prawy bok, a następnie apiać od nowa. Kiedy prawie zasypiałem, zacząłem się dusić. Z tyłu głowy czułem młot Helma walący mnie w potylicę, więc… znowu na lewy bok.
Obracałem się do znudzenia i dopiero gdzieś nad ranem cyferki na zegarku dziwnie przyspieszyły, co oznaczało, że dziwnym trafem przespałem godzinkę lub dwie. Chwilę później obudziła się Iwona i spytała, co mi się śniło. A co miało mi się śnić? Jedynie coś w rodzaju: jakiś łobuz wciska mi głowę do amerykańskiego sedesu pełnego wody, a drugi krzyczy, że jak nie powiem, gdzie jest szmal to będzie po mnie, a ja widzę pływające odchody i żałuję, że nie zapisałem się na kurs nurkowania bezdechowego. Te podróże to jakieś kosmiczne nieporozumienie.
Po południu wzmógł się wiatr i zrobiło się zimno. Poszukaliśmy noclegu poza tadżyckim Ishkashim, powyżej drogi, w kamieniołomie. Wiatr chciał nas stamtąd wywiać, ale się nie dawaliśmy. Trudno było znaleźć jakieś inne miejsce noclegowe, a blisko rzeki Panj nie chcieliśmy rozkładać obozu, bo rzeka to granica. Zrobiliśmy wiatrowi na przekór i pochowaliśmy się w samochodach. W końcu mamy kampery i nie musimy siedzieć w nawiewanym piachu, na zewnątrz.
Krótka przygoda z Afganistanem
Wieczorem usiedliśmy przy tadżyckim koniaku, mieszanym z colą – inaczej nie dało się go przełknąć. Wspominaliśmy nasz krótki pobyt w Afganistanie, na emigracji. Zostawiliśmy nasze samochody w Tadżykistanie, bo tak miało być taniej… I może było, ale nie przygotowaliśmy się na takie przyjęcie po afgańskiej stronie. Gdybyśmy znali tamtejsze realia, pewnie w ogóle byśmy tam nie pojechali. Przez granicę w Ishkashim migruje sporo turystów, również zmotoryzowanych Polaków. Razem z nami przechodziła grupa młodych górołazów z zachodniej Europy. Nie protestowali, kiedy celnik w bezczelny sposób chciał wyłudzić 100 USD łapówki od każdego przyjezdnego. Nas nie stać, więc zrobiliśmy głośną awanturę. Celnik zamknął się w swoim pokoiku i nie odpowiadał na walenie do drzwi. W końcu sytuację załagodził Szwed, który zadzwonił do kolegi, do wioski. Przeszliśmy bez łapówki.
Do wioski prowadziła 6-kilometrowa trasa pod górę. Taksówkarz chciał 45 USD. Poszliśmy więc na piechotę, a końcówkę podrzucili nas wojacy. Wioska Ishkashim wyglądała standardowo jak na warunki pakistańskiego Beludżystanu albo właśnie Afganistanu. Sądzę, że nieobyty Europejczyk określiłby ją jako najnędzniejszą i najbrudniejszą dziurę na świecie. Osadę ocalałych po wojnie atomowej.
Nie mogliśmy znaleźć innego niż goverment approved hotelu, gdzie po wielkich targach za norę, która w Indiach kosztowałaby 1 USD za osobę, zapłaciliśmy 15 USD. Rano chcieliśmy pojechać zwykłym busikiem dalej, doliną Panj, ale okazało się to niemożliwe, przynajmniej dla nas. Jedyną opcją, jaka nam pozostała, było wypożyczenie Toyoty za 750 USD na trzy dni. To przepełniło czarę goryczy, dlatego zdecydowaliśmy wracać z emigracji do naszych domków na kołach. Woleliśmy wydać ten szmal na paliwo, by zobaczyć więcej w Tadżykistanie. Rozpoczęliśmy więc biurokratyczny proces rejestracji wiz, wpisywania się do ksiąg oraz powiadamiania władz o naszej obecności – wszystko trwało pół dnia. Bez tego nie chcieli nas wypuścić. W biurze wójta wykazaliśmy się długim elaboratem, kiedy poprosili nas o podanie przyczyny tak krótkiego pobytu. Biali z Europy i USA uczą tutejsze władze rozwoju turystyki i dyktują ceny na poziomie Francji za infrastrukturę gorszą niż w zapyziałej części Himalajów.
Jeszcze słów kilka o bezpieczeństwie, bo to chyba najpopularniejszy temat w odniesieniu do Afganistanu. Takie wioski jak Ishkashim nie różnią się w tej kwestii od wiosek pakistańskich. Nie ma się czego obawiać. Ludzie mogą zachowywać się i ubierać dowolnie. Ale wioski opanowane przez Talibów to zupełnie inna historia. Teoretycznie można je omijać i podróżować po Afganistanie. Tak przynajmniej twierdzili lokalni i niemieccy podróżnicy.
Dolina Panj
Zachodzące słońce wydłużyło cienie na stokach gór po drugiej stronie rzeki. Pierwsze szczyty Hindukuszu zasłoniły te wyższe, ośnieżone siedmiotysięczniki. Przyzwyczailiśmy się do suchego, pozbawionego roślinności krajobrazu Pamiru. Od tygodnia otaczają nas suche piarżyska i nagie skały, z których wiatr unosi kurz. Dziś wieje silniej, w powietrzu unosi się i wciska wszędzie szary pył. Oczy łzawią od kilku godzin, krople niewiele pomagają. Przydałyby się szczelne gogle. Włosy są sztywne jak postawione na cukier. Ale mój nos już się powoli przyzwyczaja do suchego klimatu. Łapię powietrze ustami i czuję smak piasku na języku i w gardle.
Rano Ewa i Janusz pojechali z powrotem do Khorog, tam mają czekać na paczkę z Polski z częściami do Iveco. A my ruszyliśmy w górę doliny Panj. Dolina nie zrobiła na nas takiego wrażenia jak Bartang. Na pewno nie była ładniejsza, ale zupełnie inna, bardziej monumentalna, poważna, majestatyczna, o wiele szersza, pozbawiona finezyjnych kształtów skał, otulona z obu stron potężnymi osuwiskami piargów, rozpuszczonych przez spływającą, wiosenną wodę szarych zlepieńców. Niektóre wyglądały jak gliniane, na wpół rozmyte mury ruin dawnych twierdz. Czasami z tych żwirowisk wyrastały ośnieżone szczyty, czasami ciemne skały. Skala wielkości wymykała się naszej ocenie. Nikła zieleń, wokół afgańskich wiosek, po drugiej stronie rzeki, nadawała nieco perspektywy, ale wielkie topole wydawały się trawiastą łąką, a domy niewielkimi, szarymi kamieniami.
Radość podróżników
Od rana odmachiwałem ręką na pozdrowienie, głównie dzieciarni. Kręci się tutaj wiele turystów. Dziś spotkaliśmy motocyklistów z Niemiec i grupę motocykli wynajętych w Kirgizji, a także kilka samochodów wiozących turystów po Pamir Highway. Rowerzyści to osobne zjawisko. 8-9 lat temu widywałem w tym rejonie jednego rowerzystę na miesiąc, teraz – minimum trzech dziennie, większość to kobiety.
Iwona zwiedziła w wiosce Yamg założone przez wesołego pasjonata muzeum poświęcone dziewiętnastowiecznemu myślicielowi, Mubarakowi Qadam, który zbudował obserwatorium astronomiczne, stworzył kalendarz solarny wykorzystywany przez lokalnych rolników, zajmował się medycyną, podając chorym sproszkowane minerały, napisał ponad 60 tysięcy wierszy zapisanych na papierze, który sam produkował, atramentami, które sam mieszał, opatrzone kolorowymi rysunkami, budował lutnie, w tym 19-strunowe, studiował mistyczną odmianę islamu (sufizm), miał swoich uczniów. Takie muzea żyją pasją swoich twórców, którzy poświęcą każdy czas, aby opowiadać, pokazywać i przekazywać wiedzę o lokalnej kulturze.
Petroglify
Rano postanowiliśmy wspiąć się do petroglifów, ponad wioskę Langur. Archiwiści naliczyli tutaj 5 878 petroglifów, zlokalizowanych na wielkiej, nagiej skale. Kiedyś przez Langur przechodziła główna odnoga jedwabnego szlaku, łącząca centralną Azję z Indiami i królestwem Ujgurów. Petroglify wystukiwali na skałach głównie karawaniarze. Było to coś w rodzaju gazetki ściennej, do chwalenia się i do zostawiania informacji dla przyjaciół. Pierwsze petroglify powstawały tutaj w II wieku p.n.e., a ostatnie w średniowieczu. Chociaż to nie do końca prawda. Nowe petroglify w stylu Muhammad kocha Bibi powstają na okrągło i nadpisują antyczne pismo obrazkowe opowiadające historyjki typu Abdullah ustrzelił wczoraj dwa wielkie ibeksy.
Kilkanaście kilometrów przed Khargush wjechaliśmy w rozlewiska Pamiri, posypane jakby cukrem pudrem. To jakiś sproszkowany minerał, jakby kreda, na pewno nie sól, bo sprawdzaliśmy. Nawiewał go wiatr, na zielone trawy, wzdłuż rzeki. Od razu przyszła nam do głowy myśl, że to za sprawą wybuchu butli z gazem LPG w jakimś ZIL-e, przewożącym dwie tony heroiny z Afganistanu do Tadżykistanu. Ale pewności nie mieliśmy.
Przejechaliśmy przełęcz Khargush (4 346 m n.p.m) i tym samym wjechaliśmy na pamirski płaskowyż, na którym spędzimy tydzień, albo i więcej. Niżej zjedziemy dopiero w Kirgizji. Pamirski płaskowyż jest drugim co do wysokości zamieszkanym na stałe takim miejscem na Ziemi, zaraz po płaskowyżu tybetańskim. Przełęcze ponad 4 600 m n.p.m. to tylko niewielkie wzniesienia na naszej trasie. Pamir należy do bardzo suchych terenów – średnia opadów jest na poziomie Sahary. Chmury przetaczają się nad górami, ale niosą deszcz za granicę.
Kiedy następnego ranka wyszliśmy z samochodu, zanim pobiegliśmy w krzaki do toalety, zatrzymał nas na chwilę pejzaż gór… Jako żywo Mongolia, tyle że 3 kilometry wyżej. Tutaj wiele zależy od pogody, nie tylko w życiu mieszkańców, ale w zachwycie turystów. Dzisiaj znad centralnego Pamiru wiatr przywiał piękne, białe obłoki, które zawiesiły się na niebieskim bezkresie nieba, rzucając ciemne plamy na płaskowyż prześwietlony słońcem jak stare zdjęcia z kliszy Orwo. Śnieżne szczyty znikły za smugami szarej burzy piaskowej. Ujście doliny było szerokie na kilka kilometrów, ogrom pustej przestrzeni onieśmielał.
Następny nocleg był bardzo podobny, ale już powoli wskakiwałem do szufladki z napisem „podróż po Mongolii”, gdzie pustka jest tak naturalna jak u nas drzewa czy domy. Pustka z początku onieśmiela, wprowadza poruszenie gdzieś w przestrzeni zarezerwowanej na poczucie bezpieczeństwa. Ale w końcu pustka zwycięża swoim ogromem i codziennością. Wtedy przychodzi impuls do autorefleksji i z czasem staje się on nie do odparcia. Popada się w zadumę w sposób tak naturalny jak w sen późnym wieczorem. Dlatego najlepiej być w takich miejscach samemu albo z kimś kto przynajmniej nie przeszkadza. A jeśli bronimy się przed refleksją jak pies przed cotygodniową kąpielą, to lepiej jechać do Mongolii lub Pamiru w dużej, hałaśliwej, zabawnej grupie kolegów. Ciąg dalszy tej historii nastąpi… Ξ