Maroko
Upojony południową Algierią i Nigrem powiedziałem kiedyś przy świadkach, że do Maroka nie mam już po co wracać, że to takie saharyjskie przedszkole, podczas gdy Hoggar, Tibesti czy Ténéré są o kilka poziomów wyżej. Może i są. Ale dzisiaj ani tam, ani w inne rejony Sahary nie można bezpiecznie wyjechać. Przeprosiłem więc Maroko i po latach przerwy znowu tu jestem i… odkrywam marokańską Saharę na nowo.
Dwa dni temu spotkałem na pustyni pociąg. Taki prawdziwy. Dwie lokomotywy i sznur wagonów. Wiedziałem, że będę jechał wzdłuż starej linii kolejowej, ale byłem przekonany, że pociągi jeżdżą tam sporadycznie, jeżeli w ogóle jeszcze kursują tą trasą. A może rzeczywiście jeżdżą po tych torach niezwykle rzadko? I tylko ja miałem to szczęście, że na taki pociąg akurat trafiłem? Jechał bardzo powoli. Często przystawał. A wszystko dlatego, że Sahara przysypała tory. Przed lokomotywą szło pięciu mężczyzn z łopatami. Odgarniali piasek. Nie mogłem się powstrzymać. Zjechałem z drogi i ruszyłem na przełaj w kierunku pociągu. Nie było daleko. Sto, najwyżej dwieście metrów. W ostatniej chwili zdążyłem zrobić kilka zdjęć. Nie minęło nawet dziesięć minut, kiedy pociąg pomknął dalej. Pozostał po nim tylko kurz.
W słońcu i w deszczu
Ten kurz towarzyszy mi tu nieustannie. Jest w oczach, w nosie, w uszach, w zębach. Pełno go w każdej kieszeni oraz w jedzeniu. Cały samochód jest nim przyprószony. A przecież to dopiero początek. Tyle co dojechałem na skraj Sahary. Zresztą napotkany w pobliżu torów Berber powiedział mi, że to jeszcze nie Sahara, że Sahara jest dalej. O, tam! – krzyknął i pokazał ręką na południe. Ale dla mnie to już Sahara, bo przecież nie ma ona wyraźnej granicy. Nie ma takiego miejsca, w którym można by powiedzieć, że właśnie tu zaczyna się pustynia.
Podróżuję przez tereny pustynne, gdzie nie docierają turyści, którzy są żerem dla miejscowych w miejscach uznawanych powszechnie za turystyczne atrakcje. Tam dojadę dopiero za kilka dni. Na razie jestem tu, gdzie jestem, gdzie z rzadka docierają nawet zmotoryzowani overlanderzy, tacy jak ja. To, że miejscowi mnie zatrzymują, pozdrawiają, chcą podać rękę i pogadać, w pełni rozumiem. Ja również jestem atrakcją w ich monotonnym życiu na odludziu, ale kiedy proszą o euro lub coś do jedzenia, staję się asertywny. Grzecznie, ale zdecydowanie odmawiam. Tu nie ma głodu. Pozorna bieda, w jakiej z naszej perspektywy żyją Berberowie, jest pewnym przeciętnym standardem w tej części Maroka i Afryki w ogóle. To raczej my, przybysze z bogatej Europy, nauczyliśmy ich prosić nas o pewne rzeczy, zwykle o coś do jedzenia lub pieniądze. Sami ich przez to zdemoralizowaliśmy. Wielu przyjezdnych z wielkiego świata myśli, że w ten sposób zasłuży na rozgrzeszenie za swą próżność i dostatek, że ratuje świat albo spłaca jakiś symboliczny dług. A tak nie jest. Rozdając bezmyślnie różne dobra, zabieramy tym ludziom coś, co należy do największych wartości człowieka – godność. A może robimy to w ogóle przyjeżdżając tutaj? Także ja? Dzisiaj. Tutaj. Teraz.
Nieoczekiwanie znowu wjeżdżam na jakieś tory. Tym razem w miejscu, w którym zupełnie się ich nie spodziewam. Jestem zdziwiony. Kompletnie zaskoczony tym, że one tutaj są. To musi być stara linia wiodąca do Bechar w Algierii. Czytałem o niej nieco. Wiem, że kiedyś istniała, ale wbiłem sobie do głowy, że kolej przekraczała granicę gdzieś bardziej na wschód, bliżej Figuig. A tu takie zdziwienie. Czuję się jak odkrywca.
Te tory to kawał historii. Odcinek uruchomiono w 1941 roku. Był to pierwszy etap budowy kolei transsaharyjskiej, która miała połączyć śródziemnomorski port w Oranie z Dakarem i innymi posiadłościami francuskimi będącymi pod panowaniem rządu Vichy. Do budowy kolei wysłano m.in. Żydów zdemobilizowanych z Legii Cudzoziemskiej. Umieszczono ich w kilku obozach pracy wzdłuż zaplanowanej linii. Była to praca niewolnicza w bardzo ciężkich warunkach. To miejsce było prawdziwym końcem świata, do którego nie prowadziła żadna droga.
Dziś z kolei wiodącej przez Saharę pozostały tylko powyginane przez żywioły szyny i resztki infrastruktury – jakieś mostki, porzucone na pustyni stacyjki, pojedyncze semafory. Żandarm, który ma posterunek w Mengoub, mówi mi, że ostatni pociąg przejechał tędy do Algierii na początku lat dziewięćdziesiątych. Jednak według innych źródeł linię porzucono już w latach sześćdziesiątych.
Nagle z nieba sypią się miliony kropel wody. Marzyłem o tym. Wczoraj to może nawet modliłem się o deszcz, bo ten pył właził wszędzie. I proszę! Świeci słońce i pada deszcz. Nie jest to wprawdzie ulewa, ale zwykły deszcz, a zaraz pewnie pojawi się tęcza.
Cztery kilometry i w lewo
Zjazd z pisty na asfalt, a potem wjazd do miasteczka traktuję za każdym razem jako konieczność, wymuszoną głównie przez zapotrzebowanie na paliwo. Oczywiście mógłbym tego uniknąć. Wystarczyłoby zabrać kilka dodatkowych kanistrów, na które pewnie znalazłoby się miejsce w samochodzie. Musiałoby się znaleźć. Jednak nie było aż takiej potrzeby. Zwyciężył kompromis. Wyważony rozsądek. W konsekwencji co kilka dni zjeżdżam do cywilizacji. Paliwo, khobz, czyli tutejsze pieczywo, czasem woda, wyciągnięcie nóg w kafejce przy kawie i przyglądanie się temu, jak ludzie tu żyją, a następnie szybki powrót na pustynię.
Jestem w Boudenib. To miasteczko o ponoć długiej historii, chociaż trudno się do niej dogrzebać, zwłaszcza gdy nie zna się arabskiego. Boudenib leży na południowym wschodzie Maroka nad rzeką Guir płynącą z zachodu na wschód, w miejscu, w którym z północy, spływając ze stoków Atlasu, wpada do niej mniejsza, bezimienna rzeka. Dzisiaj obie są tylko wyschniętymi korytami, ale widać, że czasem płynie tędy niszczycielska siła. Domy pobudowano na północnym, wyższym brzegu. Południe natomiast to teren zalewowy, na którym rozpościerają się zielone plantacje palm daktylowych.
Wiedziałem, że w końcu tu dojadę. Jednak wcale mnie to nie raduje. Nie chciałem tu specjalnie przyjeżdżać, po prostu tak wiedzie szlak. Rozglądam się. Czego szukam? W zasadzie tylko obserwuję. Jak już tu jestem, to sobie popatrzę. Może znajdę otwarty sklep albo stację benzynową. W którymś z przewodników wyczytałem, że gdzieś tu powinny znajdować się takie punkty. Na jednej z map przy nazwie miejscowości wydrukowano nawet ikonkę z pompą. Mijam miejsce, które wygląda jak dawny CPN. Jakaś ruina. Czyżby ją zamknęli?
Jest piątek. Wczesne popołudnie. Święto. Wszystko pozamykane. Na ulicach panuje spokój. O dwunastej mieszkańcy zakończyli pracę i poszli pomodlić się do meczetu. Jednak nie wszyscy. Jakiś chłopak goni mnie na rowerze. Czegoś ode mnie chce. Raczej przyjaźnie się uśmiecha i macha ręką. Najwyraźniej chce pogadać. Szybko okazuje się, że to miejscowy naganiacz. Trudno mnie nie zauważyć. Takie samochody jak mój nie często tu zajeżdżają. No i rzucają się w oko. A gdy przejeżdżający przez miasteczko overlander rozgląda się na lewo i prawo, oznacza, że czegoś szuka. Najpewniej szuka paliwa. Daję się uwieść – w końcu zaraz znowu wyjeżdżam na pustynię i muszę mieć pełne zbiorniki. Jadę za chłopakiem na rowerze – w prawo, w lewo, znowu w prawo. W bocznych uliczkach nie ma już asfaltu.
Już wiem, że nie ma tu także stacji benzynowej, ale paliwo można kupić pokątnie, w szarej strefie, z jakiejś beczki lub baniaka schowanego w komórce przy jednej z tych bocznych uliczek. Skąd owo paliwo pochodzi? Nie pytam. Mówią, że przywożą je z Er-Rachidii. To miasteczko odległe o około 90 kilometrów w kierunku zachodnim. Nie wykluczam jednak, że pochodzi z przemytu. Wszak w Algierii jest kilka razy tańsze, a granica jest tuż, tuż. To tłumaczyłoby dlaczego oficjalna stacja benzynowa poszła z torbami.
Pół godziny później zbiorniki paliwa mam już pełne. Myślałem, że zmieści się 25, najwyżej 30 litrów, tymczasem oni wlali mi aż 45! Patrzyłem im na ręce. Nie zauważyłem jakiejkolwiek ściemy. Od poprzedniego tankowania w Figuig przejechałem 260 kilometrów. Wychodzi więc, że samochód spalił 17,3 litra na sto kilometrów. To trochę dużo. Powinno być jakieś 15. Może przy tym wlewaniu z buteleczek przycinali mi za każdym razem po pół litra? Liczyli 5, podczas gdy butla po oleju miała – dajmy na to – 4 i pół litra pojemności? Wystarczy. Tym bardziej, że liczą sobie 50 procent więcej niż na oficjalnej stacji. Mogę się targować. Tak mówi podobno tutejsza tradycja. Ale co tam! Nie majątek. Przygoda. Niech sobie zarobią. Przynajmniej nie żebrzą i w racjonalny sposób próbują zarobić na skromne życie.
Żegnam się z chłopakiem na rowerze. Nawet nie zapytałem go, jak ma na imię. On mnie również nie zapytał. Jakoś tak wyszło. Choć fajnie byłoby w tych wspomnieniach nazwać go z imienia. Może nazywał się Ali? A może Hassan albo Mohammed? Gdy następnym razem tu przyjadę to odszukam go i pójdziemy razem na kawę do kafejki na głównej ulicy. A może na którejś z bocznych, tam gdzie nie ma już asfaltu? Kto wie.
Kiedy jest już po wszystkim, chłopak pyta mnie, czy chcę jeszcze coś zjeść. Pewnie liczy, że dostanie drugą prowizję, tym razem od właściciela jakiejś knajpy. Ale grzecznie mu dziękuję i mówię, że spieszę się na Saharę. On nie nalega. Na odchodnym mówi tylko, że trzeba wyjechać cztery kilometry za miasto, a potem skręcić w lewo. I już. Sahara.
Ciszę mąci tylko wiatr
Nad okolicą od rana przetaczają się ulewy. Widzę je co rusz. Na horyzoncie wisi bura chmura, z której leją się strugi wody. Nie jest mała i ewidentnie różni się od wszystkiego, co znajduje się wokoło na niebie. I, mimo lejącej się z tej chmury wody, wcale jej nie ubywa. Mam na myśli chmurę. Ale nie mogę poświęcić jej tyle czasu, ile wymagałoby zbadanie, czy rzeczywiście chmura robi się coraz mniejsza, a potem wręcz wywraca się na lewą stronę i zanika.
Chmura odpływa w jednym kierunku, a ja oddalam się w drugim. I tyle ją widzę. Tymczasem deszcz w zagłębieniach na pustyni tworzy rozległe kałuże. Gdybym tego nie widział, to patrząc na obrazek, chyba nie uwierzyłbym, że to Sahara.
Dochodzi dziewiętnasta. Słońce wciąż świeci, a ja wciąż jadę i jadę. Wysokość? 1 050 metrów nad poziomem morza. Prędkość? Zabójcza – 6,3 kilometra na godzinę. Hamada – pustynia pełna kamieni. Tu nie da się szybciej jechać. To znaczy, da się, ale po co niszczyć samochód? To nie rajd, nie wyścig. A przyjemność i wytchnienie dla duszy. Nie sztuką jest jechać szybko i ryzykować. Sztuką jest dojechać do celu i nie ominąć po drodze tego, co ciekawe i niezwykłe.
Rozglądam się wokół już od dłuższego czasu. Szukam miejsca na biwak. W sumie trudno tu coś znaleźć, bo dookoła krajobraz jest płaski jak stół. Góry majaczą gdzieś daleko na horyzoncie. Za daleko, aby podjechać tylko na noc. W końcu zatrzymuję samochód. Chwilę myślę. Patrzę w lewo, w prawo, w lusterko. Przekręcam kluczyk w stacyjce i wsłuchuje się w ciszę. Jak ja kocham tę ciszę. Dlaczego ona zawsze jest tak daleko od domu? I już wiem. Tutaj, tak jak stoję, na środku pisty będę dzisiaj spał.
Przez lata nie rozumiałem ludzi, którzy w pojedynkę podróżują samochodem przez świat. Zawsze byłem przekonany, że dobrze jest móc do kogoś się w drodze odezwać, wspólnie przeżywać przygody, dzielić smutki i odkrywać niezwykłe miejsca. Z czasem jednak jakoś dojrzałem do samotnego jeżdżenia po świecie. Dostrzegłem w tym ten rodzaj przyjemności, jakiego wcześniej nie byłem w stanie pojąć. To swoiste poczucie bycia wolnym. Nie tylko ze względu na otaczającą przestrzeń, ale także z powodu nieskrępowanej dowolności podejmowania decyzji o tym co robię, gdzie jadę czy kiedy staję na biwak. Ciągłe kompromisy i nieustanną konieczność liczenia się ze zdaniem innych mam na co dzień w moim odległym świecie. Tu mogę zwolnić. Pod każdym względem. Nic mnie nie goni. Nie stresują media, terminy, nieprzerwany strumień informacji, maili, telefonów. Po prostu jadę przed siebie. W pogoni za ciszą. I tylko czasem mąci ją podmuch wiatru.
NIEZBĘDNIK PODRÓŻNIKA
Cel podróży
południowo-wschodnie Maroko, szlak pustynny wzdłuż granicy z Algierią, od Figuig na wschodzie, przez Boudenib, Merzouge, Tagounite i Taouz do Tata na zachodzie
Odległość
dojazd – ok. 3 200 km z Warszawy do promu w Almerii lub 3 500 w Algeciras; w Maroku dojazd na południe wzdłuż wschodniej granicy z Algierią – ok. 400 km, pełna pętla od Melilli do Tangeru (z powrotem wzdłuż Atlantyku) – ok. 3 800 km
Dokumenty
paszport, wizy nie są wymagane; dowód rejestracyjny samochodu wystawiony na osobę, która jest obecna przy odprawach celnych
Ubezpieczenie
samochód: zielona karta wystawiana przez niektóre polskie firmy (np. PZU) obejmuje Maroko; w przeciwnym wypadku zaleca się wykupić polisę na miejscu (koszt 50-100 euro w zależności od oferty i okresu ubezpieczenia), polisa jest obowiązkowa, ale nie jest rygorystycznie sprawdzana, a już na pewno nie na granicy
koszty leczenia: nie wymagane ale każdy rozsądny podróżnik powinien wykupić polisę; dodatkowo warto sprawdzić świadczenia ubezpieczeniowe oferowane w pakiecie z kartami kredytowymi
Waluta
Dirham MAD = 0,09 EUR = 0,40 PLN
wymiana w bankach lub bankomaty; w walutę należy zaopatrzyć się w dużych miastach; na południu i w mniejszych miejscowościach jesteśmy zdani tylko na czarny rynek (nielegalny i po niekoniecznie korzystnym kursie)
Konsulat
Ambasada RP w Rabacie
23, av. Oqbah 425
10 090 Rabat – Agdal
tel: +212 537 77 11 73
Drogi
autostrady płatne we Francji i w Hiszpanii (ok. 150 euro w jedną stronę), ale jest możliwość pokonania całego dystansu z całkowitym pominięciem odcinków płatnych (gorsze drogi, nieco dłuższy dystans); autostrada w Maroku od Casablanki do Tangeru – kilkanaście euro
Zalecenia medyczne
szczepienia niewymagane; zalecane szczepienie na WZA
Paliwo
olej napędowy – poniżej 10 MAD za litr, benzyna bezołowiowa – ok. 10 MAD za litr
autor: Tomasz Gdawiec, zdjęcia: autor, Piotr Myszczyński