OFF-ROAD PL MAGAZYN 4x4 | CHALLENGE&INDEPENDENCE
Search
Logo OFF-ROAD.PL magazyn 4x4

Dojechać do Linyanti Namibia i Botswana

Wszelkie formy turystyki organizowanej zawsze budziły w nas niechęć. Zwyczajnie wzdrygamy się na myśl o byciu częścią komercyjnej maszynki, która tu i tam wypluwa potok turystów, oferując im rozmaite pakiety usług i atrakcji mieszczących w sobie właściwie wszystko oprócz przygody i poznania prawdziwego oblicza odwiedzanego miejsca. Tak więc zawsze woleliśmy sami. Może trudniej, może ryzykowniej, może czasem mniej wygodnie, ale za to po naszemu, bez kompromisów i tylko we dwoje. Dlatego właśnie Afryka wydawała nam się nieosiągalna… jednak do czasu!

 

 

Przywykliśmy do myśli, że na własną rękę nie uda nam się tam dotrzeć, a to z uwagi na rzekome niebezpieczeństwa, a to na brak infrastruktury, korupcję, trudności na granicach czy wreszcie choroby i tamtejszą służbę zdrowia. Było tak do czasu obejrzenia pewnych slajdów z Namibii, które namieszały nam w głowach do tego stopnia, że postanowiliśmy pojechać – sami, na długo i jak najszybciej…
Kluczem do naszej samodzielności na wyjeździe miało być auto. Porządne 4×4 z namiotem na dachu i pełnym wyposażeniem campingowym. Jakoś kompletnie nie przeszkadzało nam, że właściwie o jeździe w terenie nie mamy większego pojęcia… Liczyły się tylko noclegi pod afrykańskim niebem, dzika przyroda oraz fascynujące plemiona zamieszkujące tamte obszary. Tymczasem nasze aspiracje rosły, a lista miejsc, które koniecznie chcieliśmy odwiedzić błyskawicznie się wydłużała. W katalogu naszych życzeń znalazła się też Botswana – kraj, w którym populacja słoni istotnie przewyższa liczbę mieszkańców, co bez wahania uznaliśmy za atut tego miejsca. Zaznaczając i łącząc ze sobą na mapie kolejne punkty must be, opracowywaliśmy krok po kroku trasę naszego przejazdu. Nie omijaliśmy odległych i trudniej dostępnych miejscówek, których symbolem stało się dla nas później Linyanti – odosobnione miejsce na granicy Botswany i Namibii. Dopiski w przewodnikach typu 4×4 only, heavy deep sand, water crossings, travelling in convoy is essential traktowaliśmy dość lekko, a po pobraniu jednodniowej lekcji jazdy po piachu w okolicach Pustyni Błędowskiej czuliśmy się praktycznie nie do zatrzymania!

Windhoek

Windhoek przywitało nas chłodnym porankiem i uśmiechniętą twarzą ciemnoskórego pracownika wypożyczalni samochodów dzierżącego tabliczkę z naszymi imionami. Srebrna Toyota Hilux już czekała i po krótkiej demonstracji obsługi jej wyposażenia byliśmy w drodze. Nieco zmęczeni po długim locie i w euforii rozpoczynającej się przygody koncentrowaliśmy się na lewostronnym ruchu i wskazaniach GPS-a. W końcu zaopatrzeni w żywność i wodę opuściliśmy miasto. Wraz z nim skończył się asfalt, a zaczęły się namibijskie szutry i pustynny, księżycowy krajobraz. Pierwszy biwak wypadł gdzieś pośrodku niczego. Po prostu: skromna tabliczka informująca o miejscach campingowych ze strzałką wskazującą kierunek nakłoniła nas do dwudziestokilometrowej jazdy po wyboistej drodze. Po godzinie rozkładaliśmy nasz namiot dachowy i smażyliśmy steki z antylopy, popijając dobre, warzone w niemieckim stylu piwo (nie ma to jak spuścizna po kolonizatorach). Miejsce wydało się nam zupełnie wyjątkowe: kamienny stół, łazienka pod gołym niebem otoczona drewnianą palisadką, miejsce na braai (południowoafrykański grill), ogromna przestrzeń i brak żywego ducha w okolicy. Byliśmy jednocześnie zachwyceni i trochę przestraszeni, ale nie wiedzieliśmy jeszcze, że tak będzie praktycznie codziennie.
Naszym pierwszym celem był park narodowy Namib-Naukluft – jedna z wielu wizytówek Namibii. Jałowa pustynia Namib tworzy tu ogromne, czerwone wydmy. Piękny wschód słońca na szczycie jednej z nich miał być początkiem fascynującego dnia. Surowy krajobraz pustyni zmiękczały nieco biegnące wzdłuż jezdni stada strusi i szakal żebrzący o jedzenie wśród turystów. Ostatni odcinek drogi miał być testem moich umiejętności jazdy w terenie. Nie upuszczając powietrza z kół (co uznałem za zbyt pracochłonne jak na dwa skromne kilometry piachu), dumnie minąłem tabliczkę z napisem 4×4 only, z wyższością spoglądając na tych, którzy w tym miejscu rezygnowali z dalszej jazdy. Z początku szło całkiem dobrze, ale teren stawał się coraz trudniejszy. Przy wyższych biegach wyraźnie brakowało mocy, a przy niższych koła zbytnio cięły piach, nie łapiąc przyczepności. Po pierwszym kilometrze definitywnie się zakopałem, a J. spojrzała na mnie wymownie… Trudno powiedzieć, co było gorsze: pół godziny machania łopatą w 40 stopniowym upale czy może pokruszona na kawałki pewność siebie i wewnętrzne upokorzenie.

Kaokoveldu

Trzeba było jednak jechać dalej, gdzie czekała Namibia z kolejnymi porcjami swojej niesamowitej oferty: flamingi w zatoce Walvis Bay, dwieście tysięcy (sic!) kotików na przylądku Cape Cross, nieokiełznane Wybrzeże Szkieletowe, gdzie walczące ze sobą żywioły lodowatego oceanu i gorącej pustyni pozostawiają żniwo w postaci sterczących z morza lub z piasku wraków statków. Kolejne fantastyczne biwaki i setki szutrowych kilometrów prowadziły nas w kierunku Kaokoveldu – dzikiej i rozległej części Namibii znanej z fantastycznych możliwości wypraw 4×4 oraz zamieszkujących ją plemion Himba i Herero. Pierwsi z nich – Himba – to lud pasterski żyjący w trudnych pustynnych warunkach. Jego znakiem rozpoznawczym są kobiety o nieprzeciętnej urodzie, przyodziane jedynie w kuse spódniczki z koziej skóry. Z uwagi na bardzo ograniczony dostęp do wody nie myją się one wcale, a higienę utrzymują poprzez okadzanie miejsc intymnych oraz nacieranie ciała i włosów substancją wytwarzaną z tłuszczu, popiołu i ceglasto-czerwonej ochry. Drudzy – Herero – to dumny lud rolniczy, a ich element rozpoznawczy to także damski strój. Jakże jednak odmienny i oryginalny: bajecznie wzorzysta i kolorowa wiktoriańska suknia składająca się z krynoliny i kilku warstw halek, a do tego fantazyjny kapelusz uformowany na kształt zwierzęcych rogów. Taką kolorową mieszankę można spotkać wśród bezdroży Kaokoveldu. Podniesiona w geście pozdrowienia dłoń niejednokrotnie zachęca do migowej, niezdarnej konwersacji, a pokazane na ekranie aparatu wspólne zdjęcie wywołuje salwy śmiechu. Mimo troski o zdrowe uzębienie lokalnej społeczności nie udaje się odmówić kilku cukierków dla zasmarkanych i przekrzykujących się dzieciaków. Jazda też szła lepiej – kamieniste podjazdy w górach i piaszczyste koryta wadi pokonywaliśmy sprawnie, raz po raz sprawdzając czy pozapinany pasami i siatkami ekwipunek przetrwał kolejny etap podróży. Jednak Linyanti czekało, a mój umysł wciąż toczyła niepewność czy aby nie przeszarżowaliśmy z naszymi planami. Prymitywny camping w okolicach Purros z wizytami żyraf w ciągu dnia i nocnymi odwiedzinami hien oraz piękne wodospady Epupa dla nas były zwieńczeniem wizyty w tej okolicy, ale dla doświadczonych miłośników wypraw 4×4 jest tam znacznie więcej atrakcji. Hartmann Valley czy Van Zyl’s Pass zapewne podnoszą tętno niejednemu wyjadaczowi.

W międzyczasie poznaliśmy parę starszych, podróżujących Niemców, którym pomogliśmy uwolnić zagrzebane w piachu auto. Po podziękowaniach i luźnej wymianie zdań padły pytania o dalsze plany na podróż. O ile nasza deklaracja, że we dwoje i jednym autem chcemy zwiedzić Botswanę spowodowała jedynie lekkie uniesienie brwi, o tyle słowo Linyanti wywołało wyraźny niepokój u naszych rozmówców. Starszy pan konfidencjonalnym tonem poradził: Jeśli zobaczysz kogoś podkładającego patyki pod koła swojego samochodu to wciśnij gaz do dechy i grzej dalej. Jeśli się zatrzymasz żeby pomóc to sam już nie ruszysz. Ostatecznie sugerowali jednak, by zmienić plany i gorliwie życzyli powodzenia. Nasz niepokój rósł…

Etosha

Nadszedł wreszcie czas na wizytę w Parku Narodowym Etosha. Ta olbrzymia solna panew, w porze deszczowej częściowo zalana wodą, tworzy tereny koncentracji ptactwa. My odwiedziliśmy Etoshę w porze suchej, kiedy to nieliczne wodopoje są miejscem intensywnej koncentracji zwierzyny. Od świtu niestrudzenie jeździliśmy samochodem po dobrze utrzymanych drogach, cierpliwie ustępując pierwszeństwa wielkim stadom migrującej zwierzyny. Wieczorami natomiast zasiadaliśmy w punktach obserwacyjnych na campingach, gdzie wilgotnymi z emocji rękoma wyrywaliśmy sobie aparat i lornetkę racząc się w międzyczasie południowoafrykańskim winem. Jednego wieczoru w Okaukuejo spektakl przybierał na atrakcyjności z godziny na godzinę. Stada zebr, antylop gnu i oryksów ustępowały miejsca nadchodzącym żyrafom. Naliczyliśmy ich 27 jednocześnie, kiedy to las długich szyj rozpierzchł się, a do wodopoju podeszła samotna lwica. Nie przeszkodziło to jednak w zaspokojeniu pragnienia pokrytemu kurzem i solą ogromnemu samcowi słonia, który ostentacyjnie ignorował wyraźnie speszonego tym faktem kota. Wszystko to działo się kilkadziesiąt metrów od nas, więc tej nocy rozpalone wrażeniami głowy długo nie pozwalały nam zasnąć.

Pewnego dnia w Etoshy odkryłem, że mamy problem z lodówką. Oprócz oczywistej niedogodności związanej z brakiem posiadania zimnego piwa, co osobiście najbardziej mnie poruszyło, J. słusznie zauważyła, że awaria ta wyklucza także przewożenie mięsa na steki i kiełbasek braai stanowiących podstawę naszego wyżywienia. Skłoniło mnie to do grzebania pod maską samochodu w poszukiwaniu awarii, co z kolei nie uszło uwadze pewnej parze południowoafrykańskich farmerów. Nadopiekuńczy G. jakby tylko czekał na sposobność do użycia swojej świetnie wyposażonej skrzynki narzędziowej. Posprawdzawszy wszystko jednoznacznie orzekł usterkę ustrojstwa odpowiedzialnego za sterowanie ładowaniem akumulatorów. W lokalnym warsztacie zwieńczonym zardzewiałym szyldem z napisem Bosch ciemnoskóra pani mechanik wymieniła feralną cześć, po czym z pietyzmem obliczyła na kalkulatorze należność za usługę, stosując zapewne współczynnik odpowiedni dla białego turysty. G. nie omieszkał też zapytać o nasze dalsze plany, a na słowa Linyanti i sami wyraźnie spoważniał. Oddalił się do swojego obozowiska i widzieliśmy z J. jak przerzuca różne mapy i materiały, a dyskutując z żoną ukradkiem zerkają w naszą stronę. W końcu wrócił i rozpoczął przesłuchanie: Masz doświadczenie w jeździe po głębokim piachu? Ile kół zapasowych masz? Dodatkowy bak? Łopata? Trapy? Hi-lift? Wysłuchał naszych tłumaczeń i ostatecznie zawyrokował: Jeśli zapytasz moją żonę, gdzie najbardziej się w życiu bała, to odpowie że w Linyanti w 1997 r. Jak ją natomiast zapytasz, gdzie się jej najbardziej w życiu podobało, to też odpowie, że w Linyanti w 1997 r. Tak więc masz lwie serce chłopie, jeśli się nie boisz, ale jedź i po powrocie do domu napisz maila czy ci się udało. Czy mnie to podniosło na duchu? No nie podniosło…

Botswana

No i przyszedł czas na Botswanę. Szutrowe drogi Namibii ustąpiły miejsca piaszczystym duktom tnącym pustynię Kalahari, a cywilizowane i ogrodzone namibijskie campingi zamieniły się w dyskretnie wkomponowane w dzicz miejsca na biwak. Miałem już wówczas wypracowaną technikę jazdy. Mieliśmy też świadomość złodziejskich nawyków pawianów i znacznego prawdopodobieństwa wizyty „gości” w naszym obozowisku. Nocne wyjścia do toalety zdecydowanie nie wchodziły w grę, co potwierdziły pewnego poranka ślady dużego kota zaledwie dziesięć metrów od naszego namiotu.

Pierwszym celem było Moremi Game Reserve w delcie rzeki Okawango. To rozległy obszar bagien, kanałów i starorzeczy powstałych tam, gdzie ogromna rzeka wpływa w pustynię Kalahari i… znika. Oprócz piaszczystych bezdroży na naszej trasie pojawiło się błoto, brody i wątpliwej jakości mostki. Pojawił się też nowy wachlarz obaw – co jeśli utkniemy w grząskim brodzie? Jak w takim przypadku w ogóle wysiąść z auta skoro w mętnej wodzie z pewnością są krokodyle, hipopotamy i inne dosyć niebezpieczne zwierzęta…

[su_note note_color=”#ad9369″ text_color=”#ffffff” radius=”8″]Wszystkie trudy i obawy wynagradzała bogata fauna: setki słoni otaczających auto, czasem podnoszących uszy i wydających nam ostrzegawcze potrąbywania, nocne pochrząkiwania hipopotamów w pobliskich sadzawkach i przejmujący ryk lwa sprawiający, że odruchowo kurczyliśmy nogi w naszych śpiworach. Trafiły się nam nawet odwiedziny słonia, który centralnie przemaszerował przez nasze miejsce biwakowe spoglądając na dwie przestraszone twarze nieśmiało wyglądające zza samochodu. [/su_note]

 

[su_tooltip style=”youtube” position=”north” size=”1″ content=”Dojazd do Linyanti to generalnie długi, piaszczysty podjazd liczący w sumie ok. 40 km. Ponowne ruszenie pod górkę po zatrzymaniu rzadko się udaje, a perspektywa cofania kilku kilometrów w dół może przerażać nawet wprawionego off-roadera.” class=”dymek”]Linyanti*[/su_tooltip]

Zbliżało się nieuniknione. W akcie desperacji postanowiłem wykonać ostatni zwód, próbując zmienić naszą rezerwację z Linyanti na inny, łatwiej dostępny camp. Zostałem jednak uprzejmie poinformowany o braku miejsc, a na rozpaczliwe argumenty, że jesteśmy sami, jest trudno i dosyć późno, odpowiedziano mi, że co trzy dni jeździ tam wojskowa ciężarówka i na pewno nam jakoś pomogą… Spojrzeliśmy z J. po sobie – nie było wyjścia. Zredukowałem ciśnienie w oponach i nie zważając na niedogodną porę dnia (nagrzany popołudniowy piasek jest trudniejszy do sforsowania niż chłodny) ruszyliśmy w drogę.

Miękkie opony wgryzały się w rozgrzany piach o konsystencji mąki, a sterczące patyki i pozostałości po krzewach zdawały się stwarzać mnóstwo okazji do złapania kapcia. Parliśmy jednak na przód i nawet ogromna antylopa eland, przebiegająca tuż przed maską, nie nadszarpnęła naszej determinacji. Dwulitrowy silnik pracował na najwyższych obrotach, a my mogliśmy jedynie zrezygnować z klimatyzacji, żeby choć trochę ulżyć mu w męczarniach. Spoceni z emocji i gorąca z ulgą minęliśmy tabliczkę Linyanti Camp. Krótka rozmowa z napotkanym lokalnym przewodnikiem i jego klientami uświadomiła nam, że to nie koniec. Tam, gdzie zamierzaliśmy jechać kolejnego dnia, oni zakopali się dwa razy swoim 4-litrowym Land Cruiserem. To jednak nie rodziło już niepokoju. Była wiara i błysk w oku. Pewność i zadowolenie. Odgoniliśmy stado pawianów zajmujących nasze miejsce biwakowe i obserwowaliśmy trawersującego rzekę słonia, który w najgłębszych miejscach wystawiał tylko czubek trąby ponad powierzchnię wody. Wiele było jeszcze przed nami, ale bakcyl 4×4 został skutecznie zaszczepiony. Południowoafrykański shiraz w metalowych kubkach smakował tego wieczora wyśmienicie.

NIEZBĘDNIK PODRÓŻNIKA

CEL PODRÓŻY
Namibia i Botswana
ODLEGŁOŚĆ W LINII PROSTEJ
Polska-Namibia – ok. 8 000 km; brak lotów bezpośrednich, możliwe loty z Frankfurtu do Windhoek lub z kolejnymi przesiadkami np. w Johannesburgu
DOKUMENTY
paszport (data ważności – minimum 6 miesięcy), wizy: wymagana wiza do Namibii – do załatwienia w ambasadzie w Berlinie; w Botswanie brak obowiązku wizowego przy pobycie do 90 dni
WALUTY
Namibia: dolar namibijski (NAD) lub rand południowoafrykański (ZAR) – oba akceptowane
1 NAD = 1 ZAR = ok. 0,26 PLN
Botswana: pula (BWP)
1 BWP = ok. 0,37 PLN (pule trudne do kupienia w Namibii, a potrzebne na granicy)
KONSULAT/AMBASADA
ambasada RP w Pretorii (RPA)
konsulaty i ambasady państw UE na terenie Namibii i Botswany
ZALECENIA MEDYCZNE
co najmniej kilka tygodni przed wyjazdem należy skontaktować się z placówką medyczną oferującą szczepienia dla podróżujących; szczepienia nie są wymagane, ale zalecane przed wyjazdem (tężec, błonica, polio, wirusowe zapalenie wątroby A i B, dur brzuszny); planując dłuższy pobyt w północnej części Namibii i Botswany lub wybierając porę deszczową, należy zaopatrzyć się w tabletki przeciw malarii
WARUNKI ATMOSFERYCZNE
maj-październik: pora sucha, listopad-kwiecień: pora deszczowa; na większości obszaru klimat pustynny – duże dzienne amplitudy temperatur
KOMUNIKACJA
w obu krajach obowiązuje ruch lewostronny; większość dróg ma charakter szutrowy, jedynym sensownym środkiem transportu wydaje się być samochód; wypożyczalni jest sporo, ale auto należy rezerwować z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem (polecamy „Bocian Safaris” – firmę prowadzoną przez Jurka Mazgaja, Polaka mieszkającego w Namibii
PALIWO
łatwo dostępne w cywilizacji, natomiast poza nią należy korzystać z każdej okazji do tankowania; cena jednego litra benzyny to około 10 NAD i 8 BWP
WODA
woda butelkowana, nie zaleca się picia wody z kranu; łatwo dostępna w każdym sklepie
WYŻYWIENIE
ceny żywności w sklepach są zbliżone do polskich, a zaopatrzenie bardzo dobre, na campingach znacznie drożej i ograniczony wybór; w przypadku samodzielnego podróżowania wyżywienie na ogół opiera się o braii (stosowne miejsca są na każdym campingu, a drewno kupuje się przy drodze od lokalsów); restauracje można znaleźć w miastach i miejscach popularnych turystycznie; cena dobrego posiłku z napojami na poziomie 50 PLN
NOCLEGI
dostępne bez ograniczeń – dużo wyśmienitych campingów o zróżnicowanym standardzie i cenach; noclegi w parkach narodowych należy rezerwować z wyprzedzeniem; bardziej luksusowe rozwiązania również są dostępne, ale ceny bywają ekstremalnie wysokie (domki, ekskluzywne lodge)
ODZIEŻ
mimo że to Afryka, ciepłe ubranie jest niezbędne; jak we wszystkich egzotycznych krajach należy unikać nadmiaru negliżu, kolorowej i krzykliwej odzieży, drogiej biżuterii etc.
JĘZYK
językiem urzędowym w Namibii i Botswanie jest angielski; w Namibii dość powszechnie używa się również języka afrikaans i niemieckiego
autor: Marcin Englart, zdjęcia: autor

...a może to też Cię zainteresuje:

Dakar 2020: Tańczący w wydmami

13 stycznia 2020 Pod nieobecność motocyklistów (etap odwołany dla uczczenia pamięci zmarłego Paulo Gonçalvesa), w poniedziałek trasę przecierali kierowcy samochodów

Czytaj dalej >>
Volvo V70 XC
Volvo XC

SUV według Volvo Historia linii XC nie jest zbyt długa, gdyż obejmuje modele stworzone po 1998 roku. W tak krótkim

Czytaj dalej >>
4MMM. Arłamów 2014

Po raz kolejny w dniach 28-31 sierpnia Jeepowcy spotkali się na czwartym Memoriale Maćka Majchrzaka – propagatora turystyki terenowej, pasjonata

Czytaj dalej >>