Ponad trzydzieści lat temu zaczęła się nasza przygoda z Australią. Przez pierwsze dwadzieścia lat jakoś nie było ani czasu, ani korzystnych warunków na zajęcie się zwiedzaniem nowego podwórka, pomimo silnych wezwań natury, które zawsze mnie nękały. Krótkich wypadów pod namiot, niedaleko od Perth, nie można było zaliczyć do zwiedzania tego wielkiego i pełnego niespodzianek kontynentu-kraju, chociaż wspominamy te wypady z wielką przyjemnością i sentymentem.
Dopiero kiedy latorośl wyfrunęła z rodzinnego gniazda, poprawiły się nasze warunki materialne i pojawiło się następne, silne wezwanie natury – nasza wielka przygoda pod tytułem “Zwiedzanie Australii”, nabrała realnych kształtów.
Kupiliśmy pierwszy samochód terenowy – Land Rovera Discovery z 1996 roku i nasze dłuższe, tygodniowe wyjazdy w niedostępne, zaciszne miejsca, stały się możliwe. I tak to się zaczęło. W miarę jedzenia…Nasze apetyty wzrastały stosunkowo szybko. Kilka lat później zmieniliśmy Land Rovera na znacznie młodszą, 3-letnią i nieco większą – Toyotę Land Cruiser.
Dosyć szybko dorobiłem szczelnie zamykaną przyczepę, w której mieliśmy ciągnąć nasz prowiant i potrzebny sprzęt. Samochód, po usunięciu siedzeń przekształcił się w bardzo wygodne łóżko na dwie osoby. Auto poddaliśmy niewielkim modyfikacjom. Amortyzatory zostały wymienione na Koni – Sensatrack, dodaliśmy sprężyny zawieszenia Novelli, światła dalekiego zasięgu Hella, aluminiowy bull-bar, off-roadowy zaczep do przyczepy, bagażnik dachowy, drugi akumulator Optima i nowe opony BF Goodrich.
Po kilku miesiącach planowania i przygotowań technicznych, byliśmy gotowi do prawdziwego kontaktu z australijskim kontynentem i klimatem, bardzo zmiennym, w zależności od miejsca pobytu.
Asfaltem do Laverton
Pod koniec lipca, w samym środku pory deszczowej w Perth, wyruszyliśmy na zachód z zamiarem pokonania pierwszego etapu, liczącego około 700 km, i dotarcia do miasta Kalgoorlie. Nocleg wypadł na wielkim parkingu głęboko schowanym pomiędzy drzewami eukaliptusowymi.
Następnego dnia, przed południem, dotarliśmy do Kalgoorlie, centrum australijskiego Golden Outback.
To tu w 1893 trzech Irlandczyków znalazło samorodki złota. I tak się zaczęło. Miasto rozrastało się w szalonym tempie. Kiedy kopalnia złota rozrosła się do prawie obecnych rozmiarów, została nazwana „największą dziurą na południowej półkuli – Super Pit. Obecnie z tej “dziury” 750 pracowników wydobywa 800 000 uncji złota rocznie.
Następnym punktem docelowym była miejscowość Laverton, 360 km na północny wschód – ostatnie miasteczko z drogą asfaltową. Przed dotarciem do Laverton zaczepiliśmy o okresowe, słone jezioro Ballard, które wysycha w porze suchej. Na 7 km² jeziora znajduje się 51 metalowych postaci naturalnego rozmiaru, wyciętych z czarnej blachy, przedstawiających lokalnych aborygeńskich mieszkańców miasteczka Menzies.
Great Central Road
Następną noc przespaliśmy na parkingu kempingowym i około południa otrzymaliśmy wiadomość z Rangera, że polna, żwirowo-piaskowa droga do Uluru (Ayers Rock) nazwana Great Central, jest otwarta i przejezdna. To tylko 1 270 km bezkresnej trasy, częściowo sąsiadującej z Pustynią Gibsona, pełnej pofalowań, wykrotów ,wybojów, wypłukań deszczowych, łach piaskowych i innych niespodzianek. Byliśmy bardzo podekscytowani. Pewien poznany w Laverton turysta, wybierający się tą samą drogą postanowił przejechać dystans do Uluru, ciągnąc przyczepę kempingową, niestety jego podróż zakończyła się po około 100 km, kiedy to przyczepa po prostu rozleciała się na kawałki.
Droga-szlak na początku wyglądała zupełnie przyzwoicie, ale po kilkudziesięciu kilometrach musiałem włączyć napęd na cztery koła i zmniejszyć znacznie i tak już zredukowane, ciśnienie w kołach.
Pofalowania były tak ogromne, że czasami myślałem, że deska rozdzielcza Toyoty wyskoczy z uchwytów – nie wyskoczyła, podobnie jak pozostałe luźne, nie przymocowane artykuły w samochodzie. O przyczepie starałem się nie myśleć. Gęsty, czerwony kurz towarzyszył nam cały czas. Teraz zrozumiałem dokładnie, dlaczego ludzie z outbacku nie otwierają drzwi samochodu natychmiast po zatrzymaniu. Czerwony pył jest tak drobny, że wciska się prawie wszędzie, i jest bardzo trudny do wymycia. Duże ilości tego pyłu, czerwonego w centralnej części Australii i żółtawego na północy (od związków żelaza) nazywa się tu bull-dust.
Moje nowe amortyzatory i sprężyny spisywały się na medal. Ciągłe pofalowania i wertepy, zmuszają amortyzatory do ciężkiej pracy i wiele standardowych rozwiązań w takiej sytuacji po prostu eksploduje.
Trochę monotonna droga z niekończącym się horyzontem, upływała wraz ze zbliżającym się południem. Postanowiliśmy zatrzymać się na krotki odpoczynek. Trochę cienia pod samotnym drzewem to dobry punkt na wyprostowanie nóg, kubek kawy i trochę świeżego, ciepłego powietrza.
Ruszyliśmy dalej na wschód, jadąc nie szybciej niż 40-50 km/godz. Czasami wykroty zwalniały nas do 10 km/godz., a czasami droga pozwalała na prawie 100 km/godz. Zgodnie z dokładną mapą przejazdu przez Great Central, po obu stronach drogi powinny znajdować się turystyczne informacje o ciekawych miejscach do zobaczenia i zwiedzenia. Niestety w większości przypadków nie było żadnych znaków. Jak się okazało później, Aborygeni użyli blachy ze znaków do budowy swoich szałasów.
Wieczór zastał nas prawie w połowie drogi do Uluru. Noc spędziliśmy w ciszy sąsiadującej pustyni Gibsona.
Droga do Warburton, najbliższej wioski Aborygenów i stacji paliwa, przebiegła bez przygód. Zobaczyliśmy grupę miejscowych, w większości kobiet i dzieci, siedzących w okolicy jedynego sklepu, jakim była stacja paliw. Był to również pub, oczywiście bez alkoholu (na terenach aborygeńskich jest ścisły zakaz rozprowadzania i spożywania alkoholu), ale za to z kanapkami na zamówienie, frytkami, sklepem ze wszystkimi artykułami, warsztatem naprawczym i telefonem. Wszystko to obsługiwane przez europejską rodzinę emigracyjną.
Po zatankowaniu i krótkiej pogawędce z właścicielami sklepu, pojechaliśmy dalej. Zostało nam około 300 km do granicy z Northern Territory i około 550 km do Uluru – to już blisko.
Droga zaczynała być coraz bardziej pofałdowana. Poruszaliśmy się żółwim tempem, niewiele ponad 20 km/godz. Pozwoliło to nam dobrze przyjrzeć się wspaniałemu krajobrazowi, jaki ukazał się na około 100 km przed opuszczeniem Zachodniej Australii. Potężne kopce piaskowe, wysokie na ponad 100 m, jakby usypane, równe, porosłe smukłymi palmami z krętą piaskową drogą pomiędzy nimi. Gdzieniegdzie piasek był tak sypki, że zmuszałem ośmiocylindrowy silnik Land Cruisera do cięższej pracy, żeby nie zakopać się w głębszych koleinach. Po kilkunastu kilometrach takiego slalomu pomiędzy kopcami, dotarliśmy do granicy i nawet nie zauważyliśmy, kiedy ją przekroczyliśmy. Dopiero po jakimś czasie zauważyliśmy nieco krzywy napis „Welcome in Northern Territory”. Piasek na drodze, ustąpił miejsca pofałdowaniom – wolałem jednak piasek. Samochodem zaczęło znowu trząść, wszystko podskakiwało jakby w szalonych drgawkach, nie można było utrzymać trzęsącej się kierownicy. Gdyby samochód nie ciągnął przyczepy, najlepszą prędkością na tego rodzaju nawierzchni byłaby ta pomiędzy 80-90 km/godz.
Niestety, obawiałem się, że przyczepa nie wytrzyma testu i do pewnego momentu nie zwiększałem prędkości. W końcu zdenerwowany trzęsieniem i powolnym tempem, nacisnąłem pedał gazu, decydując się na 80 km/godz. – zostało nam zaledwie 60 km do Katja-Tjuta (Olgas). Po 10 minutach głośny trzask dał mi do zrozumienia, że tyna szyba samochodu została rozbita kamieniem odbitym od kola zapasowego przyczepy. Dzięki filmowi przeciwsłonecznemu, kawałki nie wyleciały z ramy. Z mlecznym kolorem tylnej szyby dojechaliśmy do Katja-Tjuta.
Uluru i Katja-Tjuta
Katja-Tjuta zwany również Olgas, to grupa monolitów – konglomeratu żwiru, piasku i błota. 30 km dalej znajduje się pojedynczy piaskowy monolit, Uluru, znany jako Ayers Rock .
Obydwie formacje są pozostałościami ogromnego procesu osadowego sprzed 900 milionow lat. Katja-Tjuta, to 36 mniejszych monolitów, z których Olga jest najwyższym – 546 m, a Uluru to monolit o widocznej wysokości 348 m i obwodzie 9,4 km.
Uluru zbudowany jest z piaskowca z dużą domieszką skalenia i jest szary, jednakże spora ilość związków żelaza powoduje korozję powierzchniową, nadając tej skale unikalny czerwony kolor. Tysiące turystów odwiedzają to miejsce każdego roku i oczywiście najciekawsze zdjęcia robione są o wschodzie i zachodzie słońca, kiedy to Uluru zmienia kolory w zależności od natężenia i kąta padania promieni słonecznych.
Pojechaliśmy do miejsca kempingowego i postanowiliśmy wcześnie rano złapać kilka zdjęć o wschodzie słońca. 7:03 to oficjalny czas wschodu słońca ogłaszany na wielu tablicach. Zajęliśmy stanowisko i czekaliśmy na magiczne zmiany monolitu. Setki turystów, w większości Azjatów, czekały cierpliwie na właściwy moment do robienia zdjęć. Kiedy promienie słoneczne oświetliły monolit, westchnieniom zachwytu nie było końca. Aparaty fotograficzne i kamery video pracowały przez kilkanaście minut.
Kings Canyon
Kings Canyon to następna atrakcja turystyczna tego regionu. Posuwając się dalej na wschód, po około 300 km wjechaliśmy do Watarrka National Park. Canyon zwiedza się pieszo lub helikopterem, zależnie od kondycji i środków finansowych. Zawsze byliśmy za pieszym zwiedzaniem, a więc nie było o czym dyskutować. Przejście całej trasy zajęło nam ponad 4 godziny, byliśmy zmęczeni, ale i zadowoleni. Wspaniałe wyniosłości czerwonego piaskowca wznoszące się ponad 100 m nad teren ziemi, piaskowcowe kopce, wietrzejące od milionów lat, piękna czerwona ściana piaskowca, jakby odcięta potężnym nożem, czerwieniła się w już zachodzącym słońcu, rzucając cień na głęboki wąwóz. Mikroklimat wąwozu, ze stałym strumieniem słodkiej wody, stworzył oazę soczystej zieleni, z setkami różnych przedstawicieli fauny i flory. Kolorowe papugi, wielkie motyle, niesamowicie wysokie palmy, soczyste liście agawy, wciskające się w skały drzewa eukaliptusowe, to tylko niektóre fragmenty przyrody zatrzymujące oko.
Na nocleg wybraliśmy Red Hill (Czerwone Wzgórze), miejsce ze wspaniałym widokiem na następny wąwóz, niedaleko od Kings Canyon.
Rano gorąca herbata, szybkie śniadanie i po pożegnaniu się ze znajomymi na Red Hill, ruszyliśmy do Alice Springs wymienić pękniętą szybę, którą do tej pory traktowaliśmy ze szczególną ostrożnością. Gdyby wyleciała, nie wiem jak potoczyłyby się nasze losy. Zimne noce, cieple dni, czerwony kurz na prawie każdej drodze… Po kilku telefonach udało mi się zlokalizować ostatnią szybę do mojego modelu samochodu osiągalną w Alice Springs. W ostatnim tygodniu wymieniono aż 6 tylnych szyb w Land Cruiserach 100. Wczesnym popołudniem odjechaliśmy z warsztatu z nową szybą w tylnych drzwiach. Postanowiliśmy unikać żwirowych dróg.
Alice Springs to stolica, jak również serce „australian outback”. Miasto rozwinęło się bardzo szybko w okresie gorączki złota. Na wschód i na zachód od Alice Springs rozciąga się Mac Donnell Range – górzyste pasmo z wieloma wspaniałymi zabytkami przyrody. Zwiedziliśmy jego zachodnią część, a ze względu na ograniczenia czasowe, wschodnią część odłożyliśmy na następną wizytę w Red Centre of Australia.
Stuart Highway to droga wyjazdowa z Alice do Darwin. Właściwie zaczyna się w Port Augusta w South Australia i liczy sobie 2 834 km. Jeszcze do niedawna Stuart Highway w Northern Territory nie posiadała ograniczenia prędkości. Bezpieczną prędkość wybierał kierowca, według własnych umiejętności i uznania. Od 1 stycznia 2007 roku ograniczono prędkość do 130 km/godz.
Posuwaliśmy się na północ dosyć szybko, nie tylko dlatego że dozwolona prędkość była wyższa, niż w pozostałych stanach, ale również dlatego, że mieliśmy dosyć zimnych nocy, poranków, ciepłych ubrań. Wreszcie byliśmy też na asfaltowej drodze po ponad 2 500 km żwiru, piasku i kurzu.
Niedaleko, bo 400 km na północ od Alice i zaledwie 114 km na południe od małej miejscowości Tennant Creek, znajduje się niesamowita formacja gigantycznych kul granitowych, tak poukładanych, jakby diabeł w tym palce maczał. Dlatego też miejsce to i kule, nazwane zostały Devils Marbles, lub w języku Aborygenow – Karlu Karlu. Wspaniałe miejsce na postój, okazja do uzupełnienia geologicznych informacji o NT (Northern Territory).Według snów Aborygenów, są to skamieniałe jaja tęczowego węża – w rzeczywistości są to bloki granitowe powstałe około 1,7 biliona lat temu.
Następnego dnia pojechaliśmy dalej na północ, gdzie temperatura powietrza znacznie się podniosła. Niepotrzebne były już ciepłe ciuchy, wystarczały krótkie spodnie i koszulka, nakrycie głowy i krem przeciwsłoneczny na odsłonięte części ciała. W południe, kiedy dojechaliśmy do Mataranka Elsey National Park, było prawie 35º C. Mataranka znana jest ze źródeł ciepłych wód, które wpływają do strumienia Rope. Od razu wskoczyliśmy do ciepłej, leniwie płynącej wody. Pławiliśmy się aż do znudzenia, chodząc, zwiedzając tereny wzdłuż rzeki-strumienia, oglądaliśmy ciekawe, nie spotkane do tej pory okazy palm, kwiatów i papug, które przyzwyczaiły się do turystów i często siadają na kapeluszach, czekając na okruchy.
Następnego dnia zbliżaliśmy się do dużego miasta Katherine. To ostatnie większe miasto przed Darwin oraz wjazd do Katherine National Park. Tu również znajdują się gorące źródła. Zwiedzaliśmy wspaniałe wąwozy, porośnięte bujną, już prawie tropikalną roślinnością z zimną, wręcz kryształowo czystą, słodką wodą, jaka znajduje się na dnie prawie każdego wąwozu.
Weszliśmy na górę, na zbocze koryta rzeki Katherine. Widok zapierał dech w piersiach. Były tam krokodyle tak słono-, jak i słodkowodne, stada latających lisów, papugi, ptaki drapieżne, jaszczurki i węże znikające w rozpadlinach skał, tysiące insektów, wiele gatunków mrówek, łącznie z zielonymi, które zobaczyliśmy po raz pierwszy. Znany australijski podróżnik, Malcolm Dougles, robił wspaniałą lemoniadę wsypując garść zielonych mrówek do szklanki wody. Owady te wydzielają kwas przypominający smak limonek.
Po powrocie znowu gorąca kąpiel w naturalnych, termicznych basenach. I tak skończył się dzień w Katherine National Park. Od tego czasu nabraliśmy respektu do tutejszych mieszkańców wszystkich zbiorników wodnych – krokodyli. Częste informacje o zakazie kąpieli są zazwyczaj respektowane przez turystów. Jeśli znajdzie się taki który zignoruje pierwsze ostrzeżenie, być może nie będzie miał szans na przeczytanie następnego. Prawie wszystkie wąwozy zamieszkałe są przez niegroźne dla człowieka krokodyle słodkowodne, jednakże w czasie pory deszczowej, kiedy poziom wody jest wysoki, słonowodni kuzyni dostają się do wąwozów i dopóki zarząd parku nie wyłowi i wywiezie zabłąkanego ludojada, nie warto ryzykować.
Kakadu National Park.
Zatrzymaliśmy się przed barakiem z punktem informacyjnym i kasą biletową do Kakadu National Park.
Jest to najbardziej znany Park Narodowy, nie tylko w Northern Territory, ale również w całej Australii. W obecnym czasie został on bardzo zmodernizowany, przystosowany do masowego nawału turystów. Myślę, że stracił wiele ze swej surowości i oryginalności, jaką posiadał jeszcze 20 lat temu. Pomimo to jest wspaniałym zabytkiem przyrody i każdy, kto stanie u jego progów będzie zachwycony unikalną przyrodą północy. Tu również znajduje się najbardziej produktywna kopalnia uranium na świecie.
Kolekcja roślinności zalicza się tu do najbogatszej w całej północnej Australii – to ponad 1 700 gatunków roślin zarejestrowanych. Unikalne odmiany, które przystosowały się do dużych ilości wody w porze mokrej, i do jej braku w porze suchej.
Bogata jest również lista zwierząt zamieszkujących to miejsce. W Kakadu można spotkać ponad 60 gatunków. Najbardziej popularne to oczywiście torbacze, krokodyle, ostrożne dingo, węże i jaszczurki różnego rozmiaru. Wiele osobników prowadzi nocny tryb życia i trudno je spotkać. Jest tu również bogata część upierzonych przedstawicieli fauny – ponad 280 gatunków.
Kakadu National Park posiada imponującą ilość wąwozów wyrzeźbionych w piaskowych pokładach skal, wspaniałych wodospadów i naturalnych basenów obrośniętych tropikalną roślinnością.
Następnym, ciekawym punktem Kakadu był Nourlangie Rock, prawdziwe centrum aborygeńskiego malowania na skalach. To cala historia tysięcy lat. Kilka godzin zajęło nam dokładne przyjrzenie się rysunkom I z iście cmentarną ciszą obeszliśmy cale centrum. Wejście na szczyt góry, pod którą znajduje się jaskinia z rysunkami, to następna historia snów i wyobrażeń Aborygenów. Ukształtowanie terenu jest jakby specjalnie zrobione przez tęczowego węża, według miejscowych wierzeń. Wiele rysunków nie posiada wytłumaczenia i podobno tylko niektórzy Aborygeni potrafią je odczytać i zinterpretować.
Darwin-klejnot polnocy
Wczesnym popołudniem wjechaliśmy do Darwin, stolicy Northern Territory. Najmniejsza stolica stanowa, jednakże bardzo rozwinięta. Jest to brama do północnych krajów azjatyckich.
Prawdziwy, tropikalny, dwusezonowy klimat. W porze deszczowej, monsunowe deszcze i tropikalne cyklony są tu na porządku dziennym, wilgotność przekracza 70%. Miejscowy Ogród Botaniczny, nawet w suchej porze jest zielona oaza miasta.
Darwin to najdalej wysunięty na północ cypel naszej wędrówki. Od tego momentu powoli wracaliśmy ku południu, a później na zachód. Zostało nam jeszcze wiele miejsc do odwiedzenia, wiele atrakcji przyrody do zwiedzenia, kilka tysięcy kilometrów do przejechania oraz wiele dzikich miejsc, do których chcieliśmy dotrzeć.