Nasza wyprawa zaczęła się mocno spektakularnie – od przelotu niesamowitego meteoru nad nami i to takiego, jakiego nikt z nas wcześniej nie widział. To była jedna z pierwszych nocy w Kazachstanie, około 200 km od granicy z Rosją. Staliśmy na stepie niedaleko miasteczka Akkystau. Zjawisko trwało co najmniej minutę, a my patrzyliśmy z otwartymi ustami. Niektórzy z nas stwierdzili, że już są pewni, że warto było przyjechać. Zacznijmy jednak od początku.
Do Kazachstanu wjechaliśmy 22 września i od razu pojechaliśmy zobaczyć Morze Kaspijskie. De facto jest to słone jezioro reliktowe, do tego największe na świecie. Od granicy do plaży było tylko kilkadziesiąt kilometrów, chociaż przez słowo „plaża” zwykle rozumiemy coś innego. Tutaj było to swego rodzaju pole, płaskie na wiele kilometrów, pokryte piaskiem i glonami. Najprawdopodobniej czasem stoi tu woda, bo Morze Kaspijskie bardzo dynamicznie zmienia swój obszar – raz się powiększa, a raz maleje.
Ruszyliśmy drogą na wschód. Droga ta zapewne kiedyś mogła być nazywana asfaltową, teraz wciąż taka jest, ale lepiej jechać obok. Rozległe dziury, do których można wrzucić całego Patrola, garby na drodze lub uskoki i rozpadliny to tylko część atrakcji. Pod wieczór znaleźliśmy nocleg niedaleko gospody. Spaliśmy w namiotach dachowych na zewnątrz, zaraz obok blaszanej budki z kanką po mleku na dachu o wdzięcznej nazwie „dusz” – czyli prysznic. Oczywiście nieczynny. Kolejnego dnia rano ruszyliśmy na wschód. Naszym celem była Azja, bo Kazachstan w małej części leży również w Europie. Po ok. 100 km dotarliśmy do miasta Atyrau, w którym rzeka Ural dzieli Eurazję na dwie kontynentalne części. Nasz dalszy szlak wiódł na południe, by pod wieczór dotrzeć do miejsca, w którym na długo pożegnaliśmy nie tylko asfalt, ale cywilizację w ogóle.
Stepie szeroki…
Kolejnego dnia rano zatankowaliśmy zbiorniki paliwa do pełna i wjechaliśmy w step. Na starych mapach wojskowych, wiele z trawiastych równin, po których jechaliśmy, było oznaczone jako jeziora i rzeki. Praktycznie nic z tego nie zostało, a wiele z tych mini jezior jest mokrych tylko wiosną. Naszym celem było Morze Aralskie, którego ponad 80% zniknęło przez ostatnie 30 lat. Pod wieczór teren zaczął się miejscami podnosić – nareszcie! Przejechaliśmy ponad 200 km po płaskim, co zaczynało robić się monotonne. Paweł z Vampirem pojechali w pobliskie pagórki, poćwiczyć jazdę po mniej płaskim terenie. Pozostali uczestnicy zmęczeni całodniową jazdą zabrali się za robienie kolacji. W nocy przejechał koło nas samochód – niesamowite wrażenie po całym dniu całkowicie bez śladu człowieka.
Kolejny dzień niestety nie obfitował tylko w pozytywne atrakcje. W pewnym momencie usłyszeliśmy w radiu: „Palimy się!” To Ania nas o tym informowała, głosem tak spokojnym jakby pytała, czy mamy pożyczyć chusteczkę do nosa. Jadący z przodu od razu zawrócili, ci z tyłu przyspieszyli. W końcu jechaliśmy do pożaru! Faktycznie Patrol Gienia i Ani stał w kłębach dymu, ale nie było widać płomieni. Wyrwałem gaśnicę z uchwytu i pobiegłem gasić. Tak naprawdę nic strasznego się nie stało, okazało się, że wysoka i sucha trawa zbierała się w osłonie pod spodem samochodu i w końcu zapaliła się od gorącego katalizatora lub rury wydechowej. Uznaliśmy, że najbezpieczniej będzie odkręcić osłony, żeby nie dopuścić do kolejnego incydentu.
Noc minęła spokojnie i rano pełni nowych sił obiecaliśmy sobie, że dotrzemy do Morza Aralskiego. Zostało nam jeszcze kilkaset kilometrów, ale stąd już prowadziła „droga” więc mogliśmy jechać trochę szybciej. Pewien niepokój budził w nas zmniejszający się w niektórych samochodach zapas paliwa. Dwa pojazdy miały standardowe 95-litrowe zbiorniki. Na szczęście pojawił się zasięg w komórkach – czyli cywilizacja blisko! Dotarliśmy do małej mieściny, której nazwy nie udało się ustalić. Mieli tam paliwo. Gorzej, że w beczkach, ale nie mieliśmy wyjścia. Do tego skasowali nas w przeliczeniu po 2,50 zł, więc jak na kazachskie warunki – drogo. Po tankowaniu okazało się, że Gieniu, który dostał paliwo pierwszy, ma kłopot z równomierną pracą silnika. Prawdopodobnie, otrzymał paliwo najbardziej zanieczyszczone – z samego dna beczki. Na szczęście szybka wymiana filtra paliwa rozwiązała problem.
[su_note note_color=”#456e24″ text_color=”#ffffff” radius=”5″]W Kazachstanie cmentarze są chyba najbardziej okazałe, ze wszystkich jakie miałem okazje widzieć, szczególnie, kiedy porówna się je z pobliskim miejscowościami dla żywych. Grobowce często wyglądają jak małe pałace, nierzadko wysokie na kilka czy kilkanaście metrów, zajmujące powierzchnie większe niż lepianki we wsi obok.[/su_note]
Morze Aralskie
Dalsza droga mijała pod znakiem ekscytacji zbliżającym się Morzem Aralskim. To jezioro reliktowe znika w zastraszającym tempie. Jego powierzchnia, która w 1960 roku wynosiła ponad 68 tys. km², wynosi obecnie niewiele ponad 10 tys. km². Poziom lustra wody spadł o 25 m! Wszystko dlatego, że władze sowieckie wpadły na pomysł wielkoskalowych upraw bawełny na pustyni Kara-Kum, budując już od lat 30-tych ubiegłego wieku sieć kanałów zasilanych rzekami Amu-Daria i Syr-Daria. W wyniku tych działań doprowadzono do największej ekologicznej katastrofy w historii ludzkości oraz do tego, że pustynny Uzbekistan jest największym eksporterem bawełny na świecie. Ciekawym tematem pozostaje też tajne sowieckie laboratorium, w którym prowadzono eksperymenty nad bronią biologiczną. Laboratorium to było położone na wyspie na Morzu Aralskim, z tym że wyspa nie jest już wyspą… W końcu dotarliśmy! Morze Aralskie – a właściwie to co po nim zostało – przed nami. Wrażenie jakie na nas zrobił ten widok jest trudne do opisania. Autentycznie było mi przykro! W tym miejscu przed nami rozpościerała się gigantyczna dziura – pusta! Na horyzoncie było widać leżące na boku statki – postanowiliśmy do nich podjechać. Po drodze spotkaliśmy jednak coś, co miejscowi nazywają „fontanną”. Wysoka na kilka metrów rura wyrzucała nieprzerwanie od dziesięcioleci ciepłą, słodką wodę. Ustrojstwo wystawało z dna Morza Aralskiego i wszyscy umyliśmy pod tym samochody. Miejscowy Kazach, zapytany jak to działa, stwierdził, że nie wie – po prostu działa – od jego dzieciństwa, 50 lat temu…
Po myciu aut i zabawie na mini-wydmach ruszyliśmy dalej – do wraków statków. Dojazd wcale nie był łatwy – dno morskie wciąż miejscami jest mokre i mocno błotniste. Jednak w końcu – udało się! Zadowoleni osiągniętym celem na dzisiaj – pojechaliśmy wzdłuż brzegu szukać miejsca na obóz. Udało nam się znaleźć ładne, równe miejsce na nocleg, skąd widać wodę w tym, co z Morza Aralskiego zostało.
Zastanawialiście się kiedyś, jak wygląda wyspa bez wody dookoła? Jadąc w pobliżu pagórków na tej równinie dna morskiego, dotarło do nas, że to wyspy! W końcu dotarliśmy do końca krateru po Morzu Aralskim i wyjechaliśmy z niego. Dalszą drogę pokonywaliśmy już poza jego starymi „granicami”. Niedługo potem dotarliśmy do kolejnej ciekawej fontanny. Tym razem w formie kamiennego stożka, z miejscem do modlitwy i informacją, że jeśli jadłeś tego dnia wieprzowinę, nie wolno Ci się w niej kąpać. Kąpiel zresztą i tak byłaby trudna, bo woda była praktycznie parząca, zgodnie z informacją na tabliczce – ponad 60 stopni Celsiusza.
Kazachskie miasta
W końcu dotarliśmy do Aralska, miasta będącego dużym ośrodkiem rybackim do końca lat 60-tych XX w. Później podupadające z powodu ucieczki jeziora. Przetwórnie rybne próbowano zaopatrywać w ryby z innych zbiorników, bez większych sukcesów. Ludzie w Aralsku liczą na to, że woda do nich wróci, na co podobno jest nadzieja od momentu wybudowania tamy Kökarał, rozdzielającej obecne dwie części Morza Aralskiego, dzięki czemu woda w północnej części jeziora systematycznie przybiera. Ucieszeni cywilizacją skorzystaliśmy z usług miejscowej knajpki, niestety nie jestem przekonany, że serwowali jedzenie lepsze niż my sami mogliśmy sobie przygotować z naszych puszkowych zapasów.
Nasz następny przystanek to starożytna forteca Sauran, kiedyś ważny przystanek na Jedwabnym Szlaku, teraz tylko ruiny. Po zwiedzaniu i smacznym obiedzie (w końcu byliśmy świeżo po zakupach) ruszyliśmy dalej asfaltową drogą. Wszędzie było widać chińskie ciężarówki i maszyny budowlane – do złudzenia przypominające ich zachodnie odpowiedniki. Gigantyczna, jak się okazało, inwestycja drogowa jest w całości realizowana przez Chiny. Droga nieco krzywa i zawiła, docelowo będzie zapewne najlepszą trasą w całym kraju. Nocleg zrobiliśmy sobie kilka kilometrów obok tej trasy. Jutro powinniśmy zobaczyć góry.
Rankiem wstaliśmy wcześnie – jak codziennie słońce nagrzewało namioty nie pozwalając na lenistwo. To dobrze. Śniadanko i w drogę. Myśleliśmy, że uda nam się przeskoczyć dużą odległość w szybkim tempie po budowanej drodze, niestety, większość jej biegu to objazdy, do tego zatłoczone, więc jechaliśmy wolniej niż zwykle. Naszym celem na dziś są Ałmaty – dawna stolica Kazachstanu i wciąż największe jego miasto, leżące na przedgórzu gór Tienszan. Mieszka tam blisko 1,5 miliona ludzi. Powoli teren zaczął się różnicować – zaczęły się podjazdy i zjazdy, pojawiła się policja z kamerami założonymi np. 3 km wcześniej. Dobrze, że byli chętni do współpracy, kiedy daliśmy się złapać na dwukrotnym przekroczeniu dozwolonej szybkości… W końcu dotarliśmy do celu.
Góry Tienszan
Kolejnego dnia rano ruszyliśmy w góry. Droga wiła się pomiędzy pagórkami, cały czas to zbliżając się, to oddalając od masywnej ściany wysokich gór. W pewnym momencie po prostu ostro skręcała w prawo i sprawiała wrażenie, że znika. Jednak tak nie było. Jechaliśmy tym wąwozem ze trzy godziny. Niezapomniany off-road, chyba jeden z najlepszych w Azji (oczywiście z wybierając z tych, których miałem przyjemność doświadczyć).
W końcu dotarliśmy do przełęczy, za którą oczywiście rozpoczął się długi zjazd, ale najciekawsze było to, co zobaczyliśmy na horyzoncie. Zaśnieżone szczyty gór Tienszan. Tego dnia chcieliśmy koniecznie dojechać do jeziora Kaindy. Jezioro znajduje się w wysokich górach, 5 km od granicy z Kirgistanem. Jego niesamowity, bajkowy urok wynika z tego, jak powstało. Z gór zeszła lawina skalna i zasypała ujście rzeki z doliny, powodując jej zalanie. Dzisiaj jezioro jest pełne sterczących w nim kikutów drzew, które nie wytrzymały takiej obfitości nawodnienia. Do samego jeziora nie udało się nam dojechać, zostało jakieś 300 m stromego i wąskiego zejścia, które pokonaliśmy na piechotę. Tu w górach temperatura wynosiła ok. 8 stopni, zaczynaliśmy się martwić o nocleg. Postanowiliśmy nie ryzykować spania nad jeziorem i cofnęliśmy się kawałek do wioski, którą mijaliśmy wcześniej. Tam znaleźliśmy „pensjonat”. W sumie była to stara chata, z kilkoma pokojami, bez wody i drżącym od wiatru światłem. Właścicielka podgrzała nam wody w beczce w „bani” i tam każdy wyszorował się po dwóch dniach jazdy bez łazienki. Rano okazało się, że podjęliśmy dobrą decyzję, szukając noclegu pod dachem. W nocy spadł śnieg, a temperatura spadła do 0OC. Czas zjechać lekko na dół. Ruszyliśmy w stronę [su_tooltip style=”youtube” position=”north” size=”1″ content=”Kanion Szaryński nie imponuje rozmiarami – jego ściany mają maksymalnie 90 metrów wysokości, co wypada blado nawet w porównaniu choćby z Kanionem Tary (do 1400 m wysokości), a w Kanionie Kolorado do 2200 m wysokości. Ale za to jest niesamowicie piękny.” class=”dymek”]Kanionu Szaryńskiego*[/su_tooltip] – pięknego tworu w skałach, nazywanego miniaturowym Kanionem Kolorado.
Niespodzianki na trasie
Kazachstan zaskakiwał nas niejednokrotnie, odmiennością przyrody, czy nawet sposobami, w jaki zmienił ją człowiek. Nie wiedzieliśmy, że zaskoczy nas jeszcze czymś – radziecką bazą rakietową nad jeziorem [su_tooltip style=”youtube” position=”north” size=”1″ content=”Co ciekawe, Jezioro Bałchasz jest słodkie w części zachodniej i słone we wschodniej!” class=”dymek”]Bałchasz*[/su_tooltip] – trzecią co do wielkości w Kazachstanie! Dojazd do bazy jest utrudniony, ale przecież trochę off-radu tego dnia będzie miłym urozmaiceniem. Z daleka baza wyglądała jak… balon. Jak się później okazało, biała wielka kula zrobiona była z tkaniny azbestowej i była większa od jakiegokolwiek balonu na świecie. W jej środku niegdyś krył się ważący blisko 500 ton radar. Udało nam się dostać do środka bazy i kilka godzin tam buszowaliśmy. Prawdziwa skarbnica pamiątek z poprzedniej epoki… Znaleźliśmy wiele przedmiotów, których nawet nie potrafiliśmy poprawnie nazwać. Były guziki od mundurów, jakieś amperomierze, nadajniki, lampy z anodami i katodami, czasami nowe, zapakowane w drewniane skrzynki z pełną dokumentacją z lat 80-tych. Bryły szkła wielkości głowy konia… Po udanej eksploracji i poupychaniu „pamiątek” w samochodach tak, żeby nie znaleziono ich na granicy (jeszcze byśmy zostali posądzeni o szpiegostwo) pojechaliśmy jeszcze kawałek w stronę Astany i urządziliśmy sobie nocleg.
Astana – stolica
Astana to stolica Kazachstanu dopiero od 1997 r., intensywnie rozwijającego się, z nowym, pięknym centrum. Oczywiście miasto zupełnie nie pasuje do reszty kraju, mieszka tam ok. 800 tys. ludzi. Po spacerze po centrum znaleźliśmy hotel, w którym jak się okazało, można wynająć pokój na pół doby (dobrze, że nie na godziny). Nocleg w przyzwoitych warunkach zregenerował nam siły. Wciąż daleka droga przed nami. Naszym celem pośrednim jest Czelabińsk, nie do osiągnięcia w jeden dzień, ale tam musimy dotrzeć. Z Kazachstanu wyjechaliśmy kolejnego dnia. Potem jeszcze 3 dni jechaliśmy do Moskwy i kolejne 3 do domu.