OFF-ROAD PL MAGAZYN 4x4 | CHALLENGE&INDEPENDENCE
Search
Logo OFF-ROAD.PL magazyn 4x4

„W Pustyni i w Puszczy” – czyli wyprawa z Warszawy do Kapsztadu.

Każda wyprawa do Afryki zawsze jest mniejszym lub większym wyzwaniem. Przejechać Afrykę z północy na południe, z Warszawy do Kapsztadu, to jest coś. Przejechać ją własnym samochodem to jest bardzo duże coś. Ale przejechać ją nie najłatwiejszą i najkrótszą drogą odwiedzając dużo miejsc po drodze – jest to wyczyn. Dziś o pierwszym etapie wyprawy, z Warszawy do Accry w Ghanie.

Maroko – Europa w Afryce
Zaczynamy opowieść będąc już na kontynencie afrykańskim – przejazd autostradami przez Europę jest na tyle bezproblemowy i mało widokowy, że można go pominąć. Maroko jest na wskroś nowoczesnym państwem. W zasadzie nie czujemy różnicy w stosunku do Hiszpanii, nawet klimat jest podobny. Drogi ładne i dobre, widoki też, wszędzie cywilizacja i elektronika. W oczekiwaniu na Mauretańską wizę robimy ładne kółeczko wokół Rabatu zaliczając trochę Atlasu oraz Fez, perłę architektury marokańskiej. Samo miasto robi teraz duże wrażenie przede wszystkim dzięki temu, że w ogóle nie widać „białych” czyli europejczyków. Dzięki Arabskiej Wiośnie, jaka właśnie dogasa na północy Afryki zagranicznych turystów jest tu jak na lekarstwo. Stare miasto w Fezie odzyskało arabski koloryt, można upajać się spacerami w wąskich uliczkach bawiąc się fotografiką, nie bojąc się wchodzących w kadr białych czy żółtych turystów. Przejazd przez Maroko ma także na celu zweryfikowanie naszych samochodów przed wjazdem na pustynię w Mauretanii – wszak chcemy wniknąć głęboko w Saharę a tam z ewentualnymi naprawami może być krucho. Po uzyskaniu mauretańskich wiz jedziemy więc najszybciej jak się da na południe mijając Marrakesz, Agadir, Layounę i Saharę Zachodnią. Czas na prawdziwą pustynię – off-road w cywilizowanym Maroku zostawiamy dla „dziewczynek”.

Mauretania – pisaki Sahary
Granicę przekraczamy w najbardziej znanym przejściu, niedaleko Nauadhibu, przejeżdżając przez osławioną i zaminowaną „strefę niczyją”. Rozstajemy się na dwa tygodnie z jedną załogą jadącą do Dakaru, umawiając się na ponowne spotkanie „gdzieś dalej” i zaraz za granicą skręcamy na wschód. Plan jest taki, aby jechać wzdłuż granicy przez około dwa dni i dojechać do osławionego tunelu kolejowego, zbudowanego w czasach kolonialnych nie pod a wzdłuż jednej z lokalnych gór. Mijamy po drodze największy jednorodny „kamyk” Afryki czyli Ben Amera, podziwiamy najdłuższe pociągi na świecie (ok. 3 km długości) transportujące rudę żelaza z Zuerat nad ocean, odwiedzamy namioty Berberów i zachwycamy się pustynią. A Sahara tutaj jest zupełnie inna niż w Algierii, Libii czy Tunezji, nie mówiąc już o Maroku. Piasek ma inny kolor, konsystencję, miąższość i twardość. Wydmy inaczej się układają, w innych miejscach zmieniają gęstość oraz swoje kąty. No i co chwila zmienia się podłoże – jeździmy po ostrych kamieniach na hamadzie żeby za chwilę wpaść na miękkie jęzory poprzecznych diun i diunek. Nie są one może jakoś wielkie ale sprawiają sporo frajdy i są miejscem niezłej zabawy. Znajdujemy w końcu sławny tunel i jedziemy na południe do Ataru. Po zatankowaniu (już mamy zrobione ponad 800 km po Saharze) korzystając z wieczornego słońca, które niesamowicie i plastycznie układa cienie w górach, docieramy do Fortu Saganne, miejsca z planu filmowego pewnego przeboju kinowego. Dolina sprawia niesamowite wrażenie – oglądając wcześniej ten film, możemy sobie wyobrazić tysiące statystów grających filmowych Touaregów, ruszających do szturmu na Fort z okolicznych wzgórz. Już po zmroku docieramy do Cinquetti, miejsca gdzie zaczynały i kończyły się kiedyś karawany przemierzające piaski Sahary. Nocujemy w oryginalnej Oberży/Seraju, zamienionym aktualnie na hotel ale nic nie tracącym z historycznego wyglądu i klimatu.

Do wulkanu Guelb ElRichard prowadzą z Cinquetti dwie drogi, jedna pistą a druga przez wydmy. Mamy dzień w zapasie, więc oczywiście jedziemy ta drugą. Nie jest to łatwe bowiem wydmy są krótkie i miękkie a nasze niezawodne Land Rovery nie mają 300 KM w benzynie pod maskę tylko trochę kilkunastoletnich kucyków, wytrwałych acz ledwie ciągnących po piasku. I po kilku godzinach mozolnego przeskakiwania z wydmy na wydmę wybieramy wariant pośredni czyli prosty azymut brany ze słońca oraz zjazd ze szlaku i jazda ponad 100 km przez pustynię na kreskę. Z zapisanego śladu wynika, że właściwie to nie jechaliśmy po bardzo równej kresce niemniej zabawy znów jest dużo a do wulkanu dojeżdżamy grubo po południu. Mamy więc jeszcze trochę czasu na wjazd na stożek, pokręcenie się po kalderze oraz znalezienie przyjemnego miejsca na biwak.

Okazuje się, że z Quidane (miejscowości położonej niedaleko wulkanu) do Cinquetti mali, żółci robotnicy z portretami Hu Jintao na spychaczach w międzyczasie wybudowali całkiem porządną szutrówkę więc jako, że nie lubimy jeździć tą sama drogą, bardzo szybko wracamy do miasteczka. Nie chcemy już noclegu w hotelu więc ruszamy w stronę Tidikji. Na mapie jest to „droga krajowa” w rzeczywistości zaś bardzo mało uczęszczana pista a raczej jej ślady na piasku i wśród kamieni. Mamy do przejechania znów ok. 800 km więc nie spiesząc się przeznaczamy na nią ponad cztery dni. Można by szybciej ale po co? Pustynia cały czas się zmienia, możemy robić zdjęcia, spotykać lokalnych nomadów, spuszczać powietrze z kół (na piasku) i znów je pompować (na kamieniach), zatrzymywać się na popołudniową kawę – słowem czuć pustynię. Ostatni nocleg przed Tidjikją spędzamy w niesamowitym kanionie będącym zarazem oazą, niedaleko miejscowości Rachid. Za Tidikją decydujemy się na dalszą jazdę asfaltem – udaje nam się porozumieć z pozostałą załogą z którą rozdzieliliśmy się co do miejsca spotkania w Gwinei. No i okazuje się, że mamy mało czasu więc odcinek do Nemy przez pustynię zostawiamy na następny raz. Do granicy z Mali dojeżdżamy ładną drogą zbudowaną dwa lata temu przez Chińczyków. Samo przejście jest trochę surrealistyczne bowiem na środku niczego, na równiutkim asfalcie jako oznaczenie granicy leżą sobie trzy beczki po oleju powiązane sznurkiem. Obok przy stoliku umundurowany Touareg pracowicie wpisuje do zeszytu dane podróżnych. Myślimy, że tu jest tak fajnie przaśnie ale w odrapanej budzie obok widzimy ultranowoczesny moduł łączności z tabliczkami „sfinansowano z środków UE” będący centrum wymiany informacji o podróżnych z państwami Układu z Schengen. Al Kaidy południowego Sahelu wszyscy boją się jak ognia -;)

Mali – Czarna Afryka
Malijska strona granicy z zewnątrz nie różni się bardzo od strony Mauretańskiej. Taki sam śmietnik i brak infrastruktury. Natomiast urzędnicy… Pierwszy raz na Saharze spotykam się z sytuacją, gdzie strażnik graniczny i celnik sami z siebie częstują papierosem europejskiego przyjezdnego, pozwalają robić zdjęcia i są uśmiechnięci od ucha do ucha. Oczywiście nie robią żadnych problemów, nie chcą „cadeau” czy „bakszyszu” i serdecznie witają w Mali. Przestrzegają jednak, abyśmy nocowali co najmniej 60-80 km dalej bowiem tutaj nie dają gwarancji bezpieczeństwa ze względu na bliskość granicy. Nocujemy więc na obleśnym parkingu w Nioro de Sahel, obok urzędu celnego i wśród tabunu włoskich emerytów podróżujących wielkimi camperami wymalowanymi w hasła „Adventure before dementia”. Następny dzień to droga do Bamako. W międzyczasie na jednym ze skrzyżowań spotykamy Pamelę, angielską wolontariuszkę, która za podwiezienie do miasta pokazuje nam jedną z „swoich” wiosek, położonych kilka kilometrów od drogi. Jej „praca” polega na pozyskiwaniu książek, zeszytów, długopisów, starych laptopów do wioskowej szkoły, uczeniu dzieci mycia się, przekazywaniu podstaw higieny i prowadzeniu dla nich podstawowej pomocy lekarskiej. Takie nic a jednak tutaj urasta do wielkiego problemu. Pamela jest w Mali od 15 lat, po przejściu na emeryturę postanowiła pomagać ludziom i mówi, że pobędzie tutaj jeszcze kilkanaście lat. Mieszka w wiosce, śpi w łóżku pod gołym niebem na środku jednego z gospodarstw, „kolekcjonuje” pozostawione jej w darze auta po rajdzie Budapeszt-Bamako ale nie może ich zarejestrować ze względu na cło i żyje z darów angielskich przyjaciół. Jej „idee fixe” jest sprowadzenie do Mali śmigłowca, który będzie pełnił rolę Lotniczego Pogotowia Ratunkowego – okazuje się, ze tutaj niczego takiego niema a potrzeby są ogromne ze względu na brak dróg, punktów medycznych, wielką ilość wiosek w buszu oraz dużą śmiertelność z powodu chorób i wypadków. Poza tym Pamela podobno zna wszystkich ważnych w Mali a teraz jedzie do Prezydenta aby rozmawiać między innymi o finansowaniu takiego helikoptera. I po kilku godzinach pobytu z nią wierzymy, że nie są to jakieś wymyślone z palca marzenia – jej uda się to zrobić. Bamako jest dużą metropolią. Prawdziwe „Czarne” miasto tętniące życiem. Mamy wrażenie, ze jest to jeden wielki bazar – ludzie handlują wszędzie wszystkim czym popadnie. Dokoła motocykle i zdezelowane samochody, ludzie z różnych plemion i odłamów, ci mniej czarni i ci bardzo czarni, w burnusach i garniturach, w turbanach i bejzbolówkach – słowem Babilon. Jakiś biały pyta się nas co tu robimy – jeżeli nie jesteśmy w interesach to po co, przecież w Bamako nic nie ma. Wieczorem, z okien ostatniego piętra okazałego, libijskiego hotelu w którego holu jeszcze do niedawna królował wielki portret Kadafiego, obserwujemy tysiące ognisk rozpalanych na ulicach przed domami oraz życie zwykłych Malijczyków gotujących posiłki. Dla zdecydowanej większości off-roadowej braci, Bamako jest końcowym przystankiem w podróży, jest to już prawdziwa Czarna Afryka – właśnie stąd zaczynają długi powrót do domu. Dla nas jest to połowa drogi, jedziemy dalej na południe… 100 km za Bamako busz zmienia się w soczystą roślinność lasu zwrotnikowego i nagle znajdujemy się w zupełnie innym świecie. Przed nami kolejna granica – znów bardziej umowna niż taka do jakiej jesteśmy przyzwyczajeni. Wjeżdżamy do wioski przy głównej drodze, pojawia się dużo ludzi, wszyscy na nas patrzą, my patrzymy się na nich i nie wiemy czy ta granica jest już tutaj czy jeszcze nie tutaj. Na szczęście wiemy, że jak to w Afryce, trzeba zwracać uwagę na ledwo uchwytne znaki, symbole czy też zachowania lokalnej ludności. A siedzący w cieniu na stołku pod ścianą znudzony żołnierz na pewno jest drogowskazem, że właśnie tu, w tej budzie znajduje się posterunek graniczny. I tak też jest w istocie. Malijska, niezwykle uprzejma straż graniczna, bez zbędnej zwłoki przepuszcza nas do Gwinei.

Gwinea – las deszczowy
Po kilkuset metrach wioski znów beczki i sznurek na drodze niechybnie pokazują nam, że zaraz będziemy w innym państwie. Miejscowi nic sobie z beczek nie robią, każdy chodzi jak chce ale nas, ubrani w pustynne piksele i wyglądający w miarę profesjonalnie żołnierze szybko zapraszają do kolejnej budy. No tak, niedawno w Gwinei odbył się zamach stanu i oficerowie ciągle rządzą, więc nie dziwi wojsko pilnujące porządku. Pod wyblakłym portretem byłego szefa junty, kapitana Mosa Dadis Camary, wyglądającym jak ziom w czerwonym berecie, sierżant spisuje nasze dane i każe iść do celników na drugą stronę ulicy. Niby procedura jest prosta ale urocza celniczka nie bardzo wie co z nami zrobić bowiem raz) gdzie jest Polska?, dwa) samochodów na polskich numerach nikt tu nigdy nie widział, a trzy)
przecież w Gwinei nie ma nic do oglądania więc co my tu robimy. Porozumiewając się w łamanym języku francusko/angielsko/polsko/rosyjsko/kpelle/suahili cierpliwie tłumaczymy co i jak. Celniczka dalej nic ale po chwili zabiera nasze dokumenty, łapie na stopa motorynkę i nagle znika w kłębach kurzu w kierunku najbliższego lasu. No nic, groteska się zaczyna bo słońce zachodzi, nie mamy dokumentów a w tym mrowisku nocować nam się nie chce. Po jakimś czasie uradowana celniczka wraca, była u swojego szefa, który mieszka w lesie i już wie co z nami zrobić. Oczywiście jedziemy dalej serdecznie witani przez nią w Gwinei. Ale to nie koniec, zaraz za wioską stoją kolejne beczki i tym razem policja. Wpisują nam do paszportów kilka zdań że przekroczyliśmy granicę legalnie i puszczają dalej w ostatniej chwili przed jej zamknięciem. Granica zamykana jest, jakżeby inaczej, wytoczeniem dwóch dodatkowych beczek na drogę. Do Siguri, pierwszego większego miasta mamy ponad 100 km a podróżowanie drogą po nocy nie jest przyjemne. Kilka razy natrafiamy na kolejne beczki i sznurki oraz Czarnych panów w panterkach kontrolujących drogę – na szczęście nie są nami zbytnio zainteresowani więc późno w nocy bezpiecznie docieramy do celu. Miasto trąci surrealizmem, pełne zaciemnienie (Gwinea w zasadzie nie ma prądu), setki białych oczu i zębów błyszczących w świetle naszych latarek, którymi próbujemy oświetlać pobocza, dym z ognisk snujący się po drodze, Nigero-Disco dudniące w ciemności z bateryjnych magnetofonów, kozy i barany wpadające pod auta i my szukający lotniska, koło którego podobno jest jakiś hotelik. No, jest dobrze. Hotelik okazuje się całkiem znośny i jest miejscem spotkań lokalnego półświatka z wszystkimi okolicznymi ważnymi . Mamy więc w barze przekrój oficerów, złotej młodzieży, grubych Amerykanów robiących interesy (obowiązkowo w kapeluszach i z cygarami), gości w garniturach i okularach z Top Guna, którym obsługa kłania się w pas oraz kobiety pracujące. Doskonale wpisujemy się w to całe towarzystwo jedząc jak gdyby nigdy nic kawałki kurczaka z frytkami, specialite de la maison lokalnej kuchni . Następny dzień to droga do Kissidougu, miejsca umówionego spotkania z kolegami. Po drodze wjeżdżamy jeszcze do rzeki Niger na południową kawkę oraz unikamy pobytu w areszcie w Kankanie. Otóż okazuje się, że tak jakoś w Gwinei policjanci są bardzo wrażliwi na robienie im zdjęć. Na wjeździe do Kankanu przy kontroli dokumentów któremuś mundurowemu wydaje się, że jeden z nas mając aparat na kolanach robi zdjęcie kontrolującym. Wybucha wielka awantura, zaczyna się zbiegowisko, oficjalne aresztowanie aparatu i nakaz jazdy na miejscowy komisariat. Na komisariacie najpierw trzeba znaleźć kogoś z angielskim (już o tłumacza przysięgłego języka polskiego nie pytamy), potem pokazać na wyświetlaczu wszystkie zdjęcia robionych wcześniej drzewek i murzyńskich chat, następnie wysłuchać wykładu o prawach i obowiązkach obywatela Gwinei, dokładnie wytłumaczyć co my tu właściwie robimy bo w Gwinei nie ma nic ciekawego dla turystów na koniec dobrowolnie poddać się karze za fotografowanie policji. Poddawać się karze nie zamierzamy więc idziemy do wyższego oficera i powtarzamy całą procedurę. W końcu trafiamy na samego komendanta który spoglądając na nas i na swoich oficerów puka się w czoło i mówiąc czysto po angielsku „Yo man, whazzup?” oraz robiąc dziwne ruchy palcami nakazuje policjantom pokazać nam miasto, wyprowadzić na rogatki i serdecznie pożegnać. Jedziemy więc dalej, uprzednio zaopatrzywszy się w dużą ilość gotówki w jedynym bankomacie w mieście. Z bankomatami tutaj też jest jeden niewytłumaczalny szkopuł – karty Visa wydane w francuskich bankach działają bez zarzutu, wydane w brytyjskich lub amerykańskich – już nie. I jak tu nie myśleć o wpływach postkolonialnych w Afryce. Do celu jakim jest hotelik „Nelson Mandela”, podobno najlepszy w Kissidougu, dojeżdżamy wieczorem i spotykamy, tak jak było umówione, naszych kolegów. Cały wieczór opowiadamy swoje przygody bo spotkać się w jednym czasie w umówionym miejscu gdzieś w środku Afryki to cud. W barze, gdzie siedzimy jest także telewizor (co nie jest tutaj takie popularne i oczywiste) przy którym siedzi duża liczba miejscowych i ogląda mecz Gabon vs Togo. W pewnym momencie widzimy kątem oka jak w przerwie meczu są wiadomości a w nich min. Sikorski wypowiadający słynne zdania o jego oczekiwaniach względem Niemców co do angażowania się w kryzys. No wreszcie jakiś Polak w TV, nie jesteśmy w tej dziczy już tacy anonimowi, nawet kelner kiwa ze zrozumieniem głową. Kolejny dzień to prawdziwy las równikowy. Jedziemy w kierunku Nzerekore aby gdzieś tam przekroczyć granicę. W pewnym momencie widząc przy głównej drodze odrapany znak drogowy wskazujący na to miasto, skręcamy w bok. Na papierowej mapie wygląda to na ścieżkę rysowana przerywaną linią. I faktycznie, dróżka biegnie przez środek dżungli, mijamy wioski na zagubionych polankach, ocieramy się o bananowce, podziwiamy monumentalne drzewa żelazne i przebijamy się przez błoto. Bo tutaj szlak nie jest za bardzo utwardzony, jest wąski i widać, że samochody raczej tu nie jeżdżą. Głównym środkiem transportu jest chińska motorynka. No tak, taka dróżka i pora deszczowa to jest właśnie to co chcielibyśmy zobaczyć. Nasza średnia prędkość spada do 15-20 km/h i coś czujemy, ze ten las zatrzyma nas na dłużej. Jest wilgotno, ciepło i zielono czyli tak jak powinno być. Po kilku odcinkach, na których dróżka staje się ścieżką i musimy zderzakami rozgarniać rośliny, docieramy do dużej misji w Liknoba. Planujemy tutaj zostać na noc ale jak to w Afryce, natychmiast stajemy się obiektem wielkiego zainteresowania chmary dzieci i miejscowych mieszkańców. „Zjedli” by nas tutaj na kolację i śniadanie bo największe zainteresowanie wzbudza nasza biała skóra (szczypaniom, pocieraniom i dotykom nie ma końca) więc ruszamy dalej. Droga się poprawia i pojawiają się najlepsze lokalne samochody terenowe czyli Toyoty Starlet wyładowane ponad dach. Noc spędzamy na kawałku płaskiego terenu między wioskami ledwo co osłonięci od drogi.

Gwinea jest ładna. Nieprawdą jest, że nie ma tutaj nic do oglądania. Oprócz lasów deszczowych, zagubionych wiosek i błotnistych dróżek jest klimat równikowej Afryki, atmosfera odludzia i braku cywilizacji. Są wodospady, góry, baobaby, rzeki i ocean (okolice Conakry). Jest to kraj, gdzie można sobie jechać w czasie pory deszczowej i poczuć klimat Camel Trophy. My jedziemy dalej, mamy jeszcze dwa kraje przed sobą. Granica z Wybrzeżem Kości Słoniowej zaczyna się etapami. Najpierw w Lola, kilkadziesiąt kilometrów przed granicą jest posterunek celny. Niezmiernie poczciwy i uprzejmy celnik odprawia nas szybko i bez zbędnych pytań. Potem następna wioska Gogota i policja – też bez żadnych problemów. Jako, że dalej jest już tylko dżungla i ścieżki, uprzejmie i dosyć dokładnie Panowie w mundurach opisują nam jak jechać dalej. Potem kilka wiosek w lesie, nagle sznurek w poprzek drogi i dookoła nas pojawiają się żandarmi oraz żołnierze w czerwonych beretach. To już chyba ostatni posterunek. Jesteśmy poza jakimkolwiek szlakiem, poza jakąkolwiek oznaczoną drogą gdzieś na pograniczu dwóch państw. Żołnierze są bardzo uprzejmi i podobnie jak na wjeździe do Gwinei też oddają cześć portretowi zioma w berecie. Gdy dowiadują się, że niektórzy z nas też skakali na spadochronach, wszystkie lody są przełamane. Chyba jedyny piśmienny na posterunku długo i pracowicie kaligrafuje w zeszycie dane z naszych paszportów (jeden pisze, dziesięciu patrzy się mu przez ramię) co powoduje dłuższy pobyt na posterunku. Decydujemy, że będziemy nocować już po drugiej stronie granicy czyli tam gdzie znajdziemy pierwszy posterunek Wybrzeża Kości Słoniowej. Już w trakcie zmierzchu, po kilkunastu kilometrach przez las na ziemi niczyjej, wjeżdżamy nagle na stolik z parasolem a przy nim siedzącą grupkę ludzi ubranych w różne dziwne uniformy. Jesteśmy w Wybrzeżu Kości Słoniowej.

Wybrzeże Kości Słoniowej – kraina „Szpadli”
Pić można dużo i ciągle jednocześnie nie tracąc kontaktu z rzeczywistością. Ale jak się taki afrykański człowiek choć trochę napije, potocznie mówiąc, jest napruty jak szpadel. I takich szpadli mieliśmy spotkać tutaj dużo, oj dużo.. Pierwsze wrażenie z WKS jest bardzo pozytywne. Bardzo mili policjanci, jeszcze milsi celnicy, uśmiechnięci żołnierze, uprzejme powitania, sprawdzanie dokumentów – słowem cywilizowany kraj. Nawet wskazują nam miejsce na górce pod latarnią, gdzie możemy się rozbić. Już witamy się z gąską (czyli z WKS-em), chcemy jechać na miejsce biwaku bo mrok jest coraz głębszy, aż tu nagle podnosi się ze stołeczka obok właśnie taki napruty „szpadel” w panterce i stanowczym głosem domaga się paszportów. Konsternacja. Widzimy jak nagle wszyscy żołnierze, policjanci, celnicy i żandarmi patrzą się gdzieś w gwiazdy, chodzą w okolicach krzaków – jakby ich nie było. Ki diabeł, myślimy? W końcu z jego bełkotu coś niecoś rozumiemy, że jest przedstawicielem lokalnego „komendanta” a tamten dziś zarządził, że każdy obcokrajowiec, który chce użytkować drogi WKS musi wykupić u niego winietę. Skoro tak to ok, ale chcemy jakiś kwitek, bilet czy coś w tym stylu. No niestety komendantowi bloczki się skończyły i możemy potwierdzenie dostać dopiero w Yamasukro. Trochę nas to irytuje bo gość pijany i upiera się przy swoim no to my też się upieramy, ze winiety kupować nie będziemy. W końcu jeden z celników wyjaśnia nam sytuację. Pół roku temu skończyła się u nich wojna domowa, mają rozejm, to jest reprezentant rebeliantów który wspólnie z nimi pilnuje granicy. Uzgodnili, ze nikt tutaj nie nosi broni, formacje państwowe razem z rebeliantami pełnią służbę na posterunkach ale nikt nikim nie dowodzi – wszystkie sporne sprawy rozwiązują w drodze dyskusji wypracowując wspólne stanowisko. I mówi, że służby państwowe nie mają żadnego wpływu na rebeliantów bowiem do 1 stycznia musi być tak jak jest. Przeprasza nas za to i zaprasza na nocleg do obozu celników ale jak już załatwimy sprawę. A musimy ją załatwić sami, bowiem nie wiadomo gdzie i do kogo lub po kogo „szpadel” zadzwoni i on się boi. Negocjujemy więc zgodnie ze sztuką negocjacji stwarzając pozory nieźle się bawiąc, czyli ja jako szef stoję niedbale obok, jeden z nas rozmawia i tłumaczy na polski a następnie co chwila podchodzi do mnie niby na konsultacje a „szpadel” co kilka minut dzwoni do „komendanta” który jest w lesie, także się konsultując. W momencie gdy nam się już to nudzi i stwierdzamy, że chcemy już spać, zgadzamy się na 50% rabat za winiety, dostajemy z powrotem paszporty i jedziemy do obozu celników. Już po kolacji, przy ognisku, celnicy opowiadają nam, jak to odbudowują kraj, chcą aby było normalnie, zapraszają turystów – słowem, trochę im głupio za tą całą akcję na granicy. Nazajutrz na posterunku żandarmerii, gdzie znów długopisem pracowicie wpisują nam do paszportów informacje, że legalnie widziano nas na granicy, wszyscy już wiedzą o naszych przygodach i dają swoje numery telefonów „jakby co”. To „jakby co” jest pomocne już za Siguri, pierwszą wioską po drodze – procedura taka sama, legalne służby przyjazne i pełne serdeczności, „szpadle” zaś sprzedają swoje winiety. No nic, takich check-pointów mijamy jeszcze kilka, aż do wyjazdu z dżungli na asfalt co staje się grubo po południu. Na szczęście winiety nie są drogie i nie wydajemy na nie wszystkich swoich Euro, nawet po jakimś czasie wiemy już jak z nimi rozmawiać więc obywa się bez płacenia za przejazd. Wybrzeże Kości Słoniowej w tym czasie przeżywa swoje wybory. W każdej wiosce meeting, zasypują nas ulotkami (jakbyśmy głosowali na kogoś), jeżdżą kolorowe autobusy i samochody z flagami, generalnie jest spokojnie ale… coś wisi w powietrzu. Tuż przed zmrokiem przejeżdżamy obok jakiegoś dużego wiecu na którym widać mnóstwo uzbrojonych żołnierzy – no fajnie jest, tylko gdzie tutaj znaleźć nocleg? Okazja zdarza się kilka kilometrów dalej gdy widzimy ufortyfikowany obóz wojsk ONZ. Wpadamy więc na pomysł a może by tu, tak między transporterami opancerzonymi? Na pewno będzie bezpiecznie -:). Wjeżdżamy więc na środek obozowiska, błękitne hełmy w konsternacji czy będziemy ich atakować czy nie, zjawia się oficer dyżurny, potem komendant batalionu i po krótkiej z nim rozmowie oraz naszej prośbie możemy się rozbić a także korzystać z pryszniców oraz toalet. Żołnierze z Nigru oraz ich oficerowie są kulturalni i światowi, dziwią się co my tak właściwie tu robimy bo tu nic nie ma, oni strzelają się ze „szpadlami” po lasach co kilka dni a my tak jakby nigdy nic jedziemy sobie przez WKS… A że spokojnie nie jest, na całą noc ustawiają przy bramie pick-up’y z karabinami maszynowymi jako QRF i grzeją tak na wszelki wypadek trzy VBCI. Rano komendant jedzie z nami do lokalnego szefa policji aby dać nam jakąś ochronę czy eskortę do granicy Ghany. Nie chcemy tego, bowiem uważamy całe to zamieszanie za zbędny kłopot, niemniej policjant dzwoni w kilka miejsc a nam do końca dnia salutują wszystkie posterunki policji po drodze. Komisariat też jest niesamowity – na pól spalony budynek, obok dyżurnego areszt w którym siedzi kilku nagich Murzynów (jest dosyć gorąco),złapanych w czasie rozruchów pół roku temu, obok kolejka ludzi z rozmaitymi sprawami, jakieś rozbite czy ostrzelane policyjne samochody. Ale ogólnie wszyscy dają do zrozumienia i cieszą się, że wojna domowa tutaj już się skończyła a oni pracują nad odbudową kraju. Mijamy Yamasukro i dojeżdżamy do Abidżanu. Miasto jest jednym z najładniejszych w Afryce, podziwiamy nowoczesną zabudowę i jedziemy na plażę. No w końcu dojechaliśmy do Zatoki Gwinejskiej. Dużo sobie obiecujemy po kąpieli w oceanie ale widok niemiłosiernie zaśmieconej plaży odstrasza nas od wody. Jedziemy więc dalej, myśląc, że po stronie ghanejskiej będzie choć trochę czyściej. Do granicy dojeżdżamy w ostatniej chwili, znów tuż przed zamknięciem szlabanu. Tym razem jest to główne przejście z Ghaną więc ludzi jest dużo i panuje ogólnie duże zamieszanie, niemniej szybko prowadzeni przez policjantów od okienka do stolika i odwrotnie udaje nam się zebrać wszystkie pieczątki w dosyć ekspresowym tempie. Abyśmy jeszcze mogli przejechaprzez most graniczny, żołnierze muszą zlikwidować ustawione wcześniej nocne zasieki. Tak więc, bez problemu opuszczamy Wybrzeże Kości Słoniowej

Ghana – w rytmie Rasta
Znów – kolejne państwo i zupełnie inny świat. Mundury brytyjskie, język angielski, herby Królowej na tablicach informacyjnych, widać inną kulturę. W zasadzie granica jest już zamknięta bo mają inny czas i jesteśmy godzinę do przodu ale dzięki temu, że obsługa przejścia przygotowuje się do jakiejś hucznej zabawy (jest sobota wieczór) wszyscy urzędnicy są jeszcze na miejscu. Mimo zaproszeń nie zostajemy na murzyńskie disco i jedziemy po nocy dalej aby rozbić się gdzieś na plaży. Planujemy bowiem wreszcie kilkudniowy odpoczynek, najlepiej gdzieś pod palmami. No i faktycznie, tym razem niezawodny GPS, bo tutaj mapy są już dostępne, doprowadził nas do prześlicznej plaży z morskim żółwiami i campingiem dla backpakersów. Spędzamy więc długo oczekiwane kilka dni na leniuchowaniu wygrzewając się na słońcu, kąpiąc w oceanie i robiąc wycieczki do pobliskich rybackich wiosek. Po kilku dniach dekadencji ruszamy dalej, przed nami jeszcze kilka kolonialnych zamków na wybrzeżu i Park Narodowy Kakum. Sam Park jest jedną z ostatnich dziewiczych połaci Lasów Deszczowych, które ostała się w Ghanie – wszędzie dokoła wycięto wszystko pod uprawy bananów i manioku. Nocujemy na platformach zawieszonych w koronach drzew, kilkanaście metrów nad ziemią– po zgiełku miast Takoradi i Cape Coast jest to oaza ciszy i spokoju gdzie słychać tylko owady oraz ptaki. Parkując pod przepięknie położonej portugalskiej fortecy w Elminie spotykamy Rastafarian. Praktycznie w każdej knajpce muzyk w dredach śpiewa regge a ujarani, kolorowi wyznawcy Haile Sealassje snują się wolno po bulwarach. Sprzedają maski, mandoliny, fujarki, płyty z muzyką i muszelki cały czas namawiają nas abyśmy dostrzegli prawdę i przejrzeli na oczy. Każde spotkanie z Rastafarianinem jest podobne: „Mister, Mister, do you want to see The Truth? I give you good stuff, with all my heart.” I daje nam papierek z pachnącym suszem do spróbowania. Trochę się krygujemy bowiem wszystko jest fajnie ale jak przypadkiem psy celników zaczną obwąchiwać nasze auta na kolejnych granicach, to co? Zapach „zioła” pozostanie -;) Zwiedzamy zamki w Cape Cross i Elminie, trafiamy przypadkiem do starego więzienia w Fort Ussher i czujemy, ze zbliża się koniec tego etapu Wyprawy. Docieramy do wielkiego miasta jakim jest Accra. To nasz ostatni moment na oddychanie afrykańskim powietrzem – już za chwilę wrócimy samolotem do Polski aby za kilka miesięcy wrócić tutaj i kontynuować dalszą wędrówkę, aż do Kapsztadu.
Cdn..

Autor: Michał Synowiec „Zetor” www.globtroter4x4.pl

...a może to też Cię zainteresuje:

Transsyberia 2008

Umarł król. Niech żyje król Od Rajdu Transsyberia minęło już nieco czasu. Minął tym samym okres, w którym relacjonowało się

Czytaj dalej >>