OFF-ROAD PL MAGAZYN 4x4 | CHALLENGE&INDEPENDENCE
Search
Logo OFF-ROAD.PL magazyn 4x4

Śladami najemników Katangi

Kongo

Kongo – jądro ciemności

 W wielu z nas wciąż drzemie dusza odkrywcy i podróżnika. Jak nastolatkowie chcielibyśmy odkrywać nowe miejsca oraz przeżywać przygody, do których znajomi nie mają dostępu. Niestety, świat bardzo się skurczył i praktycznie wszędzie można zajrzeć przy pomocy Google’a, a samolotem szybko dolecieć w najdalsze zakamarki globu. Nadal są jednak miejsca, o których – wydaje się – zapomniał świat. I właśnie o takim zakątku będzie ta opowieść.

Kongo

Kongo

Przekraczając granicę

Przygotowując się do wyjazdu, zaplanowaliśmy, że do Konga wjedziemy od strony Zambii. Przejść granicznych jest co najmniej kilka i miejscowe plemiona, żyjące po obu stronach granicy, nie mają problemów z przemieszczaniem się, ale – co ciekawe – nikt ze znajomych podróżników lub ludzi na kontraktach, a także księży i dyplomatów nie potrafi powiedzieć, co tak właściwie aktualnie dzieje się w Kongu. Nikt nic nie wie i wszyscy powtarzają niesprawdzone plotki.
Zaproszenia i dokumenty dostajemy ze wskazaniem na przejście graniczne w Kasumbalesa – jest ono największe i podobno najbardziej nowoczesne na całej granicy. Jednak po rozmowie z polskimi salezjanami w Chingoli, gdzie spędzamy ostatnią noc w Zambii, decydujemy się na przekroczenie granicy gdzieś w buszu. Wybór pada na małe przejście w Mocambo. Na naszą decyzję wpływają dwa czynniki. Po pierwsze, na małych przejściach jest podobno znacznie mniej ludzi, więc procedury przebiegają sprawniej. A po drugie, zaraz po drugiej stronie granicy znajduje się salezjańska misja, na której pracuje nasz misjonarz, ks. Piotr Paziński, do którego w ostatniej chwili udaje nam się dodzwonić.

Po kongijskiej stronie

Samo przejście graniczne spełnia nasze oczekiwania. Po stronie zambijskiej wszystko idzie bardzo sprawnie, po kongijskiej… wręcz przeciwnie. Przejeżdżamy bramkę, mijamy pas ziemi niczyjej, parkujemy przed niepozornym, nieco zrujnowanym domem, wchodzimy do środka z paszportami i… w centralnej części dużego pomieszczenia widzimy zbudowany z betonu kontuar, za którym siedzi ośmiu urzędników, każdy z wielkim zeszytem. Do mężczyzn po kolei podchodzą interesanci. Spotkanie z każdym urzędnikiem musi poprzedzać rozmowa z poprzednim, siedzącym obok. Mężczyźni po kolei wpisują nasze dane do swoich zeszytów, długo cyzelując literki, i każdy oczywiście oczekuje zapłaty za swoją pracę. Dla nas – jako reprezentantów rasy białej – stawka za każdy wpis z ok. 100 franków kongijskich zmienia się nagle na 10 US za osobę. Gdy to zauważamy, robimy niemałą awanturę, mówiąc, że jedziemy na misję, że jesteśmy z NGO i nie pracujemy dla kopalni. Po jakimś czasie, dzięki uprzejmości księdza, udaje nam się bez żadnych opłat (poza drobnym upominkiem dla komendanta posterunku) wpisać się do wszystkich zeszytów i uzyskać kilka granicznych pieczątek.
W drzwiach zatrzymuje nas jednak kolejny urzędnik, tym razem w masce przeciwpyłowej na twarzy, i oświadcza, że jest kontrolerem sanitarnym i musi nas „odkazić”. W baraku przechodził obok nas tłum ludzi przenoszących rozmaite, afrykańskie choroby, jednak to my – według urzędnika – stanowimy zagrożenie, bo możemy przywieźć do Konga ebolę, HIV, żółtaczkę, febrę, malarię oraz… katar. Mężczyzna proponuje, że za odpowiednią opłatą odkazi nas jakimś specyfikiem, który przechowuje w bańce oznaczonej międzynarodowym piktogramem biohazard. Nie chcemy dać się spryskać bliżej nieokreślonym preparatem, a tym bardziej nie chcemy, żeby spryskano nim nasze samochody, więc przy pomocy niewielkiej opłaty przekonujemy go, że właściwie nie potrzebujemy odkażenia.
Następnie udajemy się do celników. Tam spotyka nas miła niespodzianka – nasze CDP zostają bardzo szybko zarejestrowane w systemie, celnicy są kompetentni, uśmiechnięci i bardzo uczynni, a do tego nie chcą ani grosza i bardzo szybko puszczają nas w głąb kraju!

Potrzebna pomoc!

Ze względu na to, że na granicy spędzamy kilka godzin, nie pozostaje nam nic innego jak pojechać na misję i zobaczyć Mocambo. Tam ks. Paziński opowiada nam o swojej pracy, ciekawostkach, zwyczajach i trudnościach, jakie napotyka na co dzień. Oglądamy też wioskę, mieszkania i studnie – słowem poznajemy Kongo. Kilka chwil później jakiś człowiek podbiega do księdza i prosi o pomoc – podobno kilometr dalej zdarzył się wypadek, w wyniku którego został ranny rowerzysta. Jedziemy na miejsce i faktycznie widzimy rozjechany rower oraz pokancerowanego człowieka. Udzielamy mu oczywiście pomocy (opatrunki), zatrzymujemy przejeżdżającą ciężarówkę, wsadzamy nieszczęśnika (razem z pokiereszowanym rowerem) na pakę i wysyłamy w kierunku miasta. W tym momencie z lasu i pobliskich zabudowań wychodzą do nas mieszkańcy – każdy z czymś, co wymaga opatrunku lub porady lekarskiej… Znów doświadczam sytuacji, z jaką spotkałem się już w wielu zakątkach Afryki: gdy wjeżdża się do wioski białym samochodem, mieszkańcy uznają cię za lekarza, który przyjechał pomóc miejscowym.

Czas ruszyć dalej

Mocambo już za nami, więc czas wyruszyć w busz. Najpierw oglądamy Lubumbashi i Likusi, później zjadamy hamburgery w supernowoczesnym – jak na Kongo – centrum handlowym, tankujemy do pełna nasze samochody i wyjeżdżamy z miasta. Między Kasumbalesa a Kolwezi znajduje się prawdziwa autostrada z bramkami poboru opłat, jednak kwota, jaką należy uiścić na każdej z nich za samochód z zagranicznymi tablicami rejestracyjnymi, wynosi aż 100 USD (słownie: sto dolarów amerykańskich). A takich odcinków jest chyba sześć. Mamy zabawę na każdej z bramek, bowiem nikt o zdrowych zmysłach nie zamierza płacić takich pieniędzy. Dzięki czerwonym okładkom naszych paszportów (Kongijczycy mają niebieskie) udajemy dyplomatów i nie płacimy ani franka za przejazd.
Za Likusi skręcamy na północ, w kierunku Kaminy. Tam zaczynają się na przemian pojawiać coraz gęstsze lasy, obszary sawanny i bagna. Co ciekawe, co jakiś czas mijamy opuszczone wioski, a jeden z nielicznych spotkanych po drodze tubylców mówi nam, że mieszkańcy uciekli przez Mai-Mai… Robi się bardzo ciekawie. Co prawda, ostatnie informacje o aktywności Mai-Mai pochodzą sprzed dwóch lat, ale o tym, co się tutaj dzieje, świat właściwie nie wie pawie nic. Gdy ów mężczyzna dodaje w kolejnym zdaniu, że Mai-Mai było tutaj ostatnio trzy lata temu, zaczyna nas mimowolnie ogarniać śmiech. Strach ma wielkie oczy! Na miejscu wszyscy o wszystkim wiedzą, a busz żyje legendami. W każdym razie do końca wyprawy nie słyszeliśmy już o żadnym śladzie Mai-Mai.

Handel paliwem

Jedziemy dalej. Droga jest ładna, świeżo zrobiona, więc poruszamy się po niej szybko, co jakiś czas trafiając na rozwalone lub dopiero co zbudowane mostki i mijając bardzo charakterystyczne dla Konga ciężarówki wypełnione wszystkim, co może być użyteczne do życia. Jest to praktycznie jedyna droga zaopatrzenia mieszkańców, bowiem w Kongo niczego się nie wytwarza (poza podstawowymi produktami żywnościowymi) i wszystko jest importowane z zagranicy. „Biznesmen” z jednej z zepsutych ciężarówek oczekujących gdzieś w buszu na pomoc opowiada nam o tutejszym systemie handlu. On specjalizuje się w paliwie, więc wszystko wie. W Angoli, zaraz za granicą, litr ropy naftowej możemy kupić za ok. 0,30 USD. Przemytnikom angolscy hurtownicy paliwo sprzedają po 0,50 USD/litr. Po szmuglu przez granicę taki handlarz-hurtownik (kupujący od przemytników ropę za 1 USD litr) ładuje na wynajętą ciężarówkę ok. 20 000 litrów, a następnie transportuje towar do którejś z prowincji w środku Konga i sprzedaje odbiorcom po 2,5-3,5 USD/litr. A NGO, w szczególności biali prowadzący biznesy w Kongo, kupują paliwo nawet po 4-5 USD za litr. Handlarz może więc na jednym kursie zarobić naprawdę sporo, ale musi wynająć ciężarówkę z kierowcą i obsługą (ok. 5-6 osób – na wypadek gdyby samochód się zepsuł i trzeba było go naprawiać), opłacić wszystkich ważnych po drodze, ponieść ryzyko związane z ładunkiem oraz wrócić szczęśliwie z tak dużą gotówką do domu. Jedna taka podróż z granicy Angoli do – dajmy na to – Mbuji-Mai trwa średnio 5 tygodni. Przeładowane ciężarówki poruszają się bowiem z prędkością 10-20 km/h i są narażone na wszelkie możliwe awarie i trudności na drodze, w tym: błoto, deszcze, dziury oraz napady. Przy okazji transportu paliwa, ciężarówka wiezie ludzi, kozy, świnie, telewizory, garnki, cukier, mąkę czy też gwoździe, czyli wszystko to, co można zabrać i za dodatkową opłatą przetransportować.

Kongo

Kongo

Mozolna robota

Ładna szutrówka kończy się zaraz za Lubudi. W rowie widzimy kilka maszyn budowlanych i namiot robotników. Okazuje się, że jest tam też dwóch Amerykanów, którzy jakiś czas temu wygrali kontrakt na budowę drogi do Kaminy i tak sobie tę drogę robią od kilku sezonów, co roku oddając kilkunastokilometrowy odcinek. Jak sami mówią, nie spieszą się za bardzo, bo chcą ją budować jak najdłużej (zawsze można powiedzieć, że złe warunki geologiczne nie pozwalają na szybsze wykonanie pracy); bo parę razy w roku przychodzą deszcze i wszystko wtedy płynie; bo kierowcy ciężarówek bezmyślnie rozjeżdżają nawet te odcinki, które są jeszcze w budowie; bo właściwie nie muszą się spieszyć, gdyż mieszkańcy bardzo ich szanują… przecież budują drogę dla wszystkich.
Nocleg w afrykańskim buszu
Zaraz za obozowiskiem robotników dowiadujemy się, co znaczy prawdziwa kongijska droga, taka oglądana na filmikach z YouTube’a. Piękna szutrówka w jednej chwili zamienia się w ledwo widoczną ścieżkę w buszu, wypełnioną kałużami i dziurami wielkości ciężarówki. Zaczyna się wreszcie prawdziwy, kongijski off-road. Pojawiają się potężne koleiny i – jakby na zawołanie – zaczyna padać obfity deszcz.

Kongo

Kongo

Robi się ciekawie!

Największym problemem podczas jazdy w buszu jest znalezienie odpowiedniego miejsca na nocleg. Po obu stronach drogi roślinność jest tak gęsta, że w żaden sposób nie można się przez nią przebić. Na nielicznych, odkrytych przestrzeniach i polankach stoi woda lub rośnie bardzo gęsta i ostra trawa (nigdy nie mamy pewności, co w trawie żyje, pełźnie, skacze lub gryzie). Natomiast opuszczone wioski nie nastrajają optymistycznie, bo nie wiemy, z jakiego powodu zostały opuszczone przez mieszkańców, a do tego nie mamy pewności, czy ktoś nagle się nami nie zainteresuje. Najlepiej oczywiście znaleźć czynną misję katolicką i rozbić się na podwórku lub – w ostateczności – spróbować lokalnego guesthouse’u, jednak my chciemy nocować w buszu. Kilkukrotnie udaje nam się znaleźć stare drogowe wyrobiska, jakąś wykarczowaną górkę czy przesiekę pod linią energetyczną. Nocujemy także na środku drogi, przytuleni samochodami do ściany lasu. Innym razem okupujemy jakąś boczną dróżkę, cały czas mając nadzieję, że żadna z tych wielkich ciężarówek nas nie rozjedzie. Generalnie nocleg w buszu to dosyć problematyczna sprawa.

To, co nieodkryte

Wioski w Kongo są podobne do innych, spotykanych w Afryce. Z reguły są wyludnione, jednak w tych zamieszkałych zawsze jesteśmy przyjmowani przyjaźnie i ze zdziwieniem – przecież tutaj nikt nie uprawia turystyki i, jak nie musi, nie przyjeżdża. Kilka osób nawet zapytało nas o to, czy turystyka jest legalna… Właśnie w takich miejscach można odczuć, że przecieramy szlaki. Nie jest to Namibia, Botswana, RPA czy Zambia. Tutaj jest miejsce na prawdziwą wyprawę, na nieoznaczoność, na radzenie sobie w trudnych sytuacjach, na nieprzewidywalność i weryfikację posiadanego doświadczenia.

Awarie

Awarie mogą się przytrafić każdemu i wszędzie. Oczywiście nie są one problemem, gdy mamy świadomość obecności pobliskiego warsztatu, spawarki, narzędzi i mechanika. W Kongo jest oczywiście inaczej. Trzeba sobie radzić samemu. Nam przytrafiają się dwa zdarzenia: pierwsze, w miarę proste, czyli pogięcie dwóch felg i złamanie resoru (dobry młotek i kilka taśm załatwiło sprawę) oraz drugie, poważniejsze. W nowej Toyocie HZJ Series 78 wykręcają się, a później urywają śruby mocujące sworzeń przekładni kierowniczej, co sprawiło, że przedni most „rozjeżdża” się, rozsypując wszystkie łożyska oraz powodując, że samochód ląduje w rowie. Rzecz nie do naprawienia w buszu. Ba! Niemożliwa do złożenia bez specjalnych narzędzi. W tej sytuacji pomaga nam jednak szczęście, które towarzyszy nam przez całą wyprawę. Pasażerowie i załoga jednej z tych wielkich ciężarówek z towarem udzielają nam niezbędnej pomocy. Kierowca ma na pokładzie cały warsztat, łącznie ze spawarką, szlifierką oraz mnóstwem części zamiennych. Znajdują się też doświadczeni mechanicy. Jesteśmy pod ogromnym wrażeniem ich sprawności i znajomości mechaniki.

Warto?

Kongo, jądro ciemności… W kilkanaście dni przejeżdżamy południowe prowincje, z Zambii do Angoli, i nic złego się nie dzieje. Po drodze spotykamy przyjaznych ludzi i kolejny raz przekonujemy się, że wszelkie informacje o danym kraju należy weryfikować samemu. Najważniejsze wspomnienie z wyjazdu zaś jest takie, że Kongo to miejsce wyjątkowe. Błoto, Afryka, dżungla, niepewność, wymagająca umiejętności i przygotowań trasa – wszystko nowe i inne…

autor: Michał Synowiec, zdjęcia: autor

...a może to też Cię zainteresuje: