Najpierw jest pomysł. A może by pojechać do… Potem sterty map, atlasów, przewodników i niezastąpiony internet. Długie godziny zdobywania informacji, z których każda kolejna porusza wyobraźnię i tworzy w umyśle obraz tego, co może nas czekać. Rozsypane, nieogarnięte puzzle powoli układają się w całość. Dalekie kraje stają się jakby bliższe, znikają kolejne obawy, pojawia się ekscytacja i niecierpliwe oczekiwanie TEGO dnia – dnia wyjazdu. Mgliste marzenie zmieniło się w konkretny plan.
Tym razem wybór padł na Syrię i Jordanię. Kraje na tyle egzotyczne i odległe, by wyjazd w tamte rejony nazwać wyprawą, i jednocześnie na tyle bliskie, by udało się to zrealizować w przeciągu kilku tygodni. Na przełomie stycznia i lutego pięć obładowanych Land Roverów zajechało na niewielki przydrożny parking w Rumunii. Byli starzy znajomi oraz nowe twarze. Wszyscy żądni przygód i gotowi na wyzwania, jakie stawiała przed nami długa, zaplanowana na niemal 10 000 kilometrów trasa. Dojazd do granicy syryjskiej zajął ponad cztery doby. Śnieg w Rumunii, deszcz w Bułgarii, ulewy i śnieżyce w Turcji – mieliśmy wrażenie, że cały czas podróżuje z nami chmura opadów. Niestety, jak się potem okazało, z wyjątkiem kilku dni, deszcz był stałym elementem tej wyprawy.
Granice
Do Turcji wjechaliśmy równo o północy. Malutkie przejście graniczne położone nad zaspaną wioską w Rodopach to o tej godzinie oaza spokoju. Cisza i ospała atmosfera, niemal przymuszały nas do rozmawiania szeptem. Powoli, ale skutecznie, bez najmniejszych problemów załatwiliśmy wszystkie formalności i ruszyliśmy dalej.
Odprawa na granicy syryjskiej zaskoczyła nas pozytywnie, choć bieganie od okienka do okienka, przepychanie się w tłumie arabskich kierowców, zbieranie rozlicznych pieczątek i papierów zapisanych arabskimi „robaczkami” zajęło kilka godzin. Zważywszy na totalny brak umiejętności posługiwania się jakimkolwiek językiem obcym przez urzędników i celników oraz totalny brak umiejętności posługiwania się językiem arabskim przez nas, wynik ten można uznać za całkiem przyzwoity. Gdyby nie opłaty za wjazd, które (choć zaplanowane) mocno uszczuplały nasz budżet, bylibyśmy całkiem szczęśliwi.
Wizyta na granicy jordańskiej pozostanie na długo w naszej pamięci. Zaczęło się zwyczajnie: noc, jakiś papierek, oglądanie auta, bagaży, paszportów. Potem było już tylko… coraz przyjemniej! Najpierw przydzielono nam osobistego policjanta, który prowadził mnie jako przewodnika od okienka do okienka i uprzejmie, po angielsku tłumaczył, co w danym miejscu muszę załatwić. Z jego pomocą, pomimo późnej pory, wymieniliśmy walutę, otrzymaliśmy wizy, niezbędne stemple, wykupiliśmy jordańskie OC. W pewnym momencie, ku mojemu zdziwieniu, zamiast do kolejnego okienka, zostałem wprowadzony do biura, gdzie zastałem dziewięciu celników spożywających właśnie kolację. Jeden z nich ustąpił miejsca, oddał swoją porcję i rozpoczęła się przemiła pogawędka. Oczywiście w tym czasie okienko do odpraw celnych zostało zamknięte – mieli przecież gościa! Pozostali kierowcy z naszej wycieczki dołączyli do kolacji. Pół godziny później, objedzeni, wyściskani na odchodne, opuściliśmy biuro z kompletem niezbędnych pieczątek.
Na koniec zostałem poproszony do komisariatu policji. Wyższy rangą oficer zapytał, gdzie się udajemy i czy mamy już nocleg. Po usłyszeniu, że nie mamy żadnej rezerwacji, otworzył broszurę, wykonał kilka telefonów i zaanonsował nas w hotelu w mieście, do którego chcieliśmy dojechać jeszcze tej samej nocy. Dotychczas byłem zdziwiony, ale po chwili nastąpiła wymiana zdań, która wprawiła mnie w stan absolutnego szoku:
– Czy chcecie eskortę policji? – zapytał oficer.
– A dlaczego, czy jest niebezpiecznie? Słyszeliśmy o jakichś zamieszkach.
– Ależ skąd, tutaj jest Jordania, tu nie ma żadnych zamieszek! Ale jest późno, ciemno, pada deszcz, do hotelu jest 60 km, możecie nie trafić. Jeśli poczekacie kilka minut, przygotujemy auto i dwóch moich ludzi pojedzie z Wami.
– Czy to coś kosztuje?
– Ależ skąd, tutaj jest Jordania, to jest taki serwis dla turystów.
Tym sposobem pod bramy hotelu zajechaliśmy konwojem prowadzonym przez jadący na sygnale policyjny radiowóz. Jak się później okazało, w Jordanii istnieje specjalna „Tourist Police”, której zadaniem jest wyłącznie pomaganie turystom.
Krajobrazy
Jeśli ktoś myśli, że te dwa kraje, w większości będące obszarami pustynnymi lub półpustynnymi, nie obfitują w zachwycające krajobrazy, to grubo się myli. Na Pustyni Syryjskiej próżno byłoby szukać większych obszarów z piaskiem. W Syrii zobaczyliśmy niekończące się, pocięte wąwozami okresowych potoków, kamieniste równiny, na których kierunek jazdy zależał wyłącznie od naszej fantazji. Pokryte gęstą mgłą, surowe, pofalowane wzgórza sprawiały bardziej wrażenie, że jesteśmy na rozległych stepach centralnej Azji, niż na Bliskim Wschodzie. Wschód słońca wśród porannych mgieł nad Jeziorem Assada na Eufracie, czy surowe skały w okolicach Palmiry, to był dopiero przedsmak.
Jeszcze w Polsce wypatrzyłem na zdjęciach satelitarnych obszar, który był pokryty w całości czarnymi skałami. Ta „czarna pustynia” z litymi, bazaltowymi lawami oraz wielką ilością luźnych, czarnych kamieni, to iście marsjańskie krajobrazy. Przez moment poczuliśmy się naprawdę zagubieni i osamotnieni. Sięgające w każdą stronę po horyzont czarne gruzowisko, urozmaicone gdzieniegdzie płytkimi, okresowymi jeziorami, sprawiało dziwaczne wrażenie. Mieliśmy szczęście jechać przez ten obszar tuż po ulewie i jedyna prowadząca tędy droga – a raczej wielokilometrowa prosta linia z uprzątniętymi, większymi głazami – zamieniła się w rwącą rzekę. Gdy wieczorem rozbiliśmy obóz na czarnej pustyni, przy zasłoniętym chmurami, bezgwiezdnym niebie, kilkadziesiąt kilometrów od najbliższego sztucznego światła, zrozumieliśmy, jak wygląda „ciemna noc”.
Tego, co zobaczyliśmy w Jordanii, nie oddadzą żadne słowa ani zdjęcia. Na południu rozciąga się niesamowita pustynia Wadi Rum. Na obszarze wielkości naszego województwa, z równiny pokrytej żółtym, pomarańczowym i czerwonym piaskiem, jedna obok drugiej wyrastają kilkusetmetrowej wysokości pionowe ściany, fantazyjne formy skalne, stworzone przez wiatr i wodę naturalne mosty. Można jeździć bez końca kanionami prowadzącymi między tymi gigantycznymi skałami. Pustynia Wadi Rum to również raj dla wspinaczy i trekkerów. A wszystko to zaledwie godzinę drogi od ciepłego Morza Czerwonego, w którym nie omieszkaliśmy zanurkować, by zobaczyć na żywo tamtejsze rafy koralowe.
Jak wygląda Petra, starożytne miasto nabatejczyków, wie każdy, kto oglądał trzecią część filmu „Indiana Jones”. Jednak w filmie widać jedynie znikomy ułamek wykutych w skałach budowli. Dookoła rozciąga się wyżynny krajobraz skalny poprzecinany głębokimi, wąskimi kanionami. Jednak prawdziwą krainą kanionów jest wschodnie wybrzeże Morza Martwego. Spacer zacienionym dnem dolin, nazywanych tutaj wadi, połączony nierzadko z brodzeniem w ciepłym, czystym potoku, jest okazją do podziwiania niesamowicie kolorowych skał, w których wycięte są owe kaniony. W tym rejonie nasze auta ustanowiły swoisty rekord życiowy – gdy przednimi kołami niemal wjechałem do mętnej, nasyconej solą wody Morza Martwego, na GPS-ie pokazała się wartość -408 m n.p.m. – niżej już się nie da!
Zabytki
Oba kraje obfitują w zabytki z różnych epok. Od kilkudziesięciu lat polscy archeolodzy odkopują ruiny Palmiry – miasta na środku pustyni. Koneserowi zabytków zwiedzanie tamtejszych wykopalisk może zająć cały dzień albo i więcej. Tuż obok tętni życiem rozrastające się miasto, będące w istocie oazą. Na Pustyni Syryjskiej rozsiane są rozliczne zamki, głównie z okresu wypraw krzyżowych. Dziś stoją osamotnione pośród kamienistych równin, sprawiając wrażenie, jakby „wyrosły” z ziemi. W Bosrze, zwiedzając ruiny rzymskiego miasta, można nieopatrznie wejść komuś na podwórko, ponieważ część kamiennych budynków wybudowanych dwa tysiące lat temu jest do dziś zamieszkana. Warto też zobaczyć świetnie zachowany teatr, w całości zbudowany z tych samych ciemnych skał, które tworzą dochodzącą do granic miasta czarną pustynię. Podobnie jak w Palmirze, również pośród rozległych ruin starożytnego Dżarasz można spacerować całymi godzinami.
Niejako „na deser” zostawiliśmy sobie Damaszek. Najstarsze miasto świata, z położonym w centrum bezcennym Meczetem Umajjadów, to nie jest miejsce, które się po prostu „zwiedza”. To miejsce, w którym trzeba spędzić kilka dni, powłóczyć się po wąskich uliczkach, wypić szklaneczkę herbaty w jednej z tysiąca małych knajpek, wypalić w spokoju sziszę, zażyć relaksu w arabskiej łaźni, w końcu wybrać się na zakupy na największy i najstarszy bazar na świece. Tutaj trzeba chłonąć klimat wielkiej arabskiej metropolii.
Przygody
To co dla nas było niezapomnianą przygodą, niejeden zdefiniowałby jako niemały kłopot. Podczas ponad trzytygodniowej podróży, trzeba było dokonywać napraw samochodów, wyciągać się z błota na środku pustyni, budować miejsce na obóz w terenie z pozoru nienadającym się do tego. W Syrii byliśmy poddawani kontrolom na licznych przydrożnych posterunkach wojskowych.
Raz, gdy sporo po północy rozbijaliśmy obóz pośrodku pustyni, w miejscu wydawałoby się całkiem odludnym, znienacka podjechała terenowa Toyota, a w niej żołnierze (żołnierza syryjskiego poznaje się po dresie, klapkach i kałasznikowie). Zażądali paszportów, a ponieważ chcieli z nimi pojechać do swojej jednostki, co odważniejsi z nas udali się razem z nimi. Gdy po godzinie eskortowali nas z powrotem do obozu, okazało się, że zgubili drogę, przy czym droga to zupełnie nieadekwatny eufemizm opisujący to coś, po czym jechaliśmy. Stało się jasne, iż nie potrafili trafić we właściwe miejsce. Mogę tylko podejrzewać, jaka konsternacja musiała ich ogarnąć, gdy w całkowitej ciemności, pośrodku niczego, skręciłem ostro w lewo i opuściłem ich „towarzystwo”.
Były też milsze niespodzianki, jak wtedy, gdy w piekarni w Akabie, miejscowy student podszedł i zapytał, czy zrobimy mu tę przyjemność i pozwolimy, by kupił nam wszystkim po pączku. Albo wtedy, gdy lokalny krawiec zgodził się ekspresem uszyć mi na miarę tradycyjne ubranie. Niektórzy z nas z lubością poddawali się zabiegowi golenia i strzyżenia u tamtejszych fryzjerów.
Ku końcowi
Wyjazd mijał nam w ekspresowym tempie. Odwiedziliśmy magiczne miejsca stworzone przez naturę i liczne świadectwa historii kształtowanej na tych ziemiach przez człowieka. Przez kilka dni poczuliśmy się jak Beduini, koczując i jeżdżąc po niegościnnych pustkowiach. Skosztowaliśmy specjałów bliskowschodniej kuchni, przywdzialiśmy lokalne ubrania, przekonaliśmy się o ponadprzeciętnej uprzejmości tamtejszych mieszkańców. Nasze Land Rovery zostały solidnie przetestowane. Syci wrażeń wyruszyliśmy w drogę powrotną, by po trzech dobach jazdy przez Turcję, Bułgarię, Serbię, Węgry i Słowację, wrócić i odetchnąć, że „wszędzie dobrze, ale w domu…”. A może to nie do końca prawda? Dwa dni po powrocie do kraju, po 30 godzinach odsypiania drogi, chwilę po przebudzeniu zrodził się kolejny pomysł…
Autor: Miłosz Kaleciński
Zdjęcia: autor, Kamil Bańkowski